BLOG DANIELA CHMIELEWSKIEGO

.

środa, 16 kwietnia 2008

Percepcja i interpretacja w literaturze

Po ciekawej dyskusji z Łukaszami D. i Z. odbytej po fantastycznym filmie, Hiroshima mon amour, a dotyczącej w zamierzeniu Łukasza D. odbioru czasu w różnych mediach - kinie, obrazie, książce.

W swoich partiach dialogowych sprowadzałem rozmowę na tor cech autonomicznych poszczególnych mediów, uznawszy, że dopiero po zdefiniowaniu tychże będziemy mogli rzucić się na szersze wody. Wyszła z tych rozważań definicja dotycząca literatury (ale właściwie każdego przekazu pisanego):

Literatura wyróżnia się tym, iż jej percepcja i interpretacja są nierozerwalnie połączone.

Co to znaczy? Jan poszedł do sklepu. W filmie, na obrazie, czy w komiksie, które zakwalifikowałem do mediów ikonicznych, czyli obrazowych, widzimy obiektywny obraz, istniejący w rzeczywistości. Obiektywny nie w sensie obiektywnie nakręcony czy narysowany, ale jako istniejący artefakt. Każdy osoba ten artefakt percypuje tak samo. Czyli każdy może wskazać na tym samym miejscu obrazu Jana i powiedzieć jakiego koloru jest sklep (nie wdaję się już w cechy indywidualne naszych układów percepcyjnych, bo oczywiście każdy inaczej odbierze zieleń - ale znów - to że ktoś powie że to zieleń oliwkowa, a ktoś - że to po prostu zieleń jest sprawą pojęciową, a nie fizjologiczną). Interpretacja kompozycji obrazu, motywów Jana, jego atrakcyjność, są już sprawą indywidualną, ale mamy obiektywny punkt odniesienia, czyli rzeczony artefakt.

Jan poszedł do sklepu.

Tutaj, czyli w powyższym zdaniu, już mamy tylko grupę pojęciową. My nie percypujemy artefaktów, czyli czarnych znaków na białym tle, tylko własne, wywołane przez nie obrazy.

No to tyle. Żadnych dalszych wniosków po tych kilku akapitach pseudointelektualnego bełkotu nie ma. A sama sprawa też jest banalna, więc po co o niej pisać? Bo pomijając cały bełkot uzasadniający, to zamknąłem tę cechę autonomiczną w jednym zdaniu. I mam takie zdanie, jak znaczek, który mogę wlepić do albumu. Dyskutować można godzinami, ale rzadko kiedy coś się z nich wyłania. Ze wspomnianej dyskusji dla mnie zostało to właśnie zdanie.

I po co mi one? Jest poręczne. Nie muszę znów gadać przez dwie godziny, albo samotnie rozważać, tylko mam takie coś. I teraz mogę jak fragment puzzla spróbować przypasować do czegoś innego. Albo mogę pomyśleć nad tym, czy faktycznie to jest cecha właściwa tylko pismu. A gdyby spróbować stworzyć taki obraz, do którego dało by się to zastosować? Już jakiś punkt wyjściowy do działania. Dobre są też takie zdanka w tym, że mogę nagle w jakiejś innej rozmowie, ni stąd, ni zowąd zacząć nim nowy wątek. I zobaczę jak inni się ustosunkują. A może ktoś wyśmieje i udowodni, że jest inaczej.

Łanszot "Kara bunkra" powstał właśnie po tym, jak wraz z kumplami z liceum, którzy są konserwatywni w poglądach, a mnie wyzywają od lewaków i Miłoszów, przegadaliśmy całą noc o karze śmierci. W pewnym momencie, już zmęczony tym, że do nikąd to nie prowadzi, zaimprowizowałem taką sytuację, że byłyby bunkry, w których żyliby skazańcy i przeżyliby tylko, jeśli znalazłby się jakiś obywatel, który ich dokarmi. Pomysł ten gdzieś się zatracił w potoku innych argumentów i rozwiązań, ale potem podsuwałem go innym ludziom. Kiedyś pewien pan na przystanku, który podsłuchał, gdy opowiadałem znajomym o bunkrach, wtrącił się mówiąc, że to idiotyczny pomysł, bo ile by musieli wydać na tyle betonu. I na nic było tłumaczenie, że to taka figura retoryczna, że nie chodzi o rzeczywiste bunkry, tylko o to, czy ludzie przeciwko karze śmierci potrafiliby to czynnie udowodnić, dokarmiając złoczyńców. Czy może jak osiadłby medialny szum, to wszyscy by zapomnieli i dopiero by się ocknęli, gdy któryś z więźniów umrze z głodu.


***

Przerwałem na razie Ulyssesa, bo muszę do końca semestru napisać pracę na temat jakiegoś tekstu McLuhana. Kupiłem więc sobie "Wybór tekstów", w których wstępie zresztą jest o Joycie i o nawiązywaniu przez McLuhana do niego. Spodziewajcie się zatem kolejnego nudnego i żmudnego w czytaniu eseju za półtora miesiąca. A ja się już cieszę na kolejnych gości do Pubu pod Picadorem. Lubię przeglądać hasła kluczowe, które ludzie wpisują do gógla, i przez które tu wpadają. Na razie mam blogowy monopol na neantyzację Sartre'a i "Przygotowanie do wieczoru autorskiego" Różewicza, pod którymi w wyszukiwarce Pub pod Picadorem znajduje się na pierwszych miejscach listy. Jak do tego jeszcze dojdzie McLuhan, to poczuję się jak wytrawny gracz w Monopol.

Ale i tak nie przebije tego. Monopol zupełny. Po prostu cała dzielnica moja. Hm... Przynajmniej tak chciałem napisać, a tu nagle wcisnął się link sponsorowany i reklamy po boku. Szybko działają... No to gra w monopol trwa!

Brak komentarzy: