BLOG DANIELA CHMIELEWSKIEGO

.

środa, 7 stycznia 2009

Hermetyczny humor

Czytam te polskie ziny komiksowe do zrecenzowania i jakoś niespecjalnie mi śmieszno. I nie wiem co z tym zrobić. Muszę za każdym razem tworzyć typ idealny i pytać go, czy dana rzecz jest śmieszna. Dlatego też pisane przeze mnie recenzje ukazują się tak rzadko, bo każdej towarzyszy szereg badań, nie mówiąc już o załamaniach nerwowych związanymi z pogłębiającym się kryzysem twórczym.

Jednakże, skoro jest to blog o kulturze, a nie o mnie i moim życiu, czas zaprezentować trochę kultury. Żeby nie rzygać na Was tematyką związaną z moim samopoczuciem, przedstawię humorystyczny wgląd w mikroświatek, w którym żyję - mianowicie życie na Akademii Sztuk Pięknych.

Przed każdą sesją mamy obowiązek przeczytać kilkanaście do kilkudziesięciu różnych tekstów. Często są to artykuły lub wypowiedzi różnych twórców. Egzaminy są dość proste, a w porównaniu z innymi uczelniami są wręcz banalne. Nie chodzi jednak o zaliczenie, a o zapoznanie się z różnymi teoriami, bez których możemy do końca życia malować, rysować lub rzeźbić jedynie naiwny szajs, myśląc, że robimy coś wyjątkowego. Wiele z tych teorii na pierwszy rzut oka wydaje się absurdalna. Chociaż na przykład na wydziale Farmacji studenci mają więcej do przeczytania i sroższe egzaminy, przyswajane informacje są (na ogół) jednolite i uporządkowane. Studenci ASP, jeśli poważnie podejdą do tematu, przeżywają coś gorszego niż dziesięciodniowy festiwal ambitnego kina, gdzie się chodzi na 5 seansów dziennie. Jeśli poważnie podchodzą do tematu, muszą umiejętnie wyłuskać to, co dla nich wartościowe, inaczej zostaje bełkot, którym będą potem bełkotać innym do końca życia.

Wśród tekstów do przeczytania przez święta była książka o Adzie Reinhardtcie, kompletująca różne jego wypowiedzi. Jest to jedna z tych rzeczy, które przejrzane pobieżnie są idiotyczne i niewarte uwagi. Jeśli jednak wziąć pod uwagę co pisałem niedawno o oczyszczaniu i redukowaniu i jeśli pomyśleć o rozróżnieniu przeświadczenia wewnętrznego i zewnętrznego, jakiego również ostatnio tu dokonałem, będziemy mogli dostrzec o co temu człowiekowi chodzi. Ad Reinhardt stworzył sobie precyzyjny motor motywujący napędzający go do działania.

Wszystkim zastanawiającym się o co chodzi w tym całym malarstwie abstrakcyjnym, w tych głupich czarnych kwadratach na białych tłach i innych czerwonych klinach, niech poszuka w bibliotece książki Ad Reinhardt pod redakcją Leszka Brogowskiego, albo niech przynajmniej się zapozna z tekstem pana Brogowskiego o procesie twórczym tego amerykańskiego malarza.

Ja chciałbym za to zacytować coś ze wspomnianej książki. Jest to wywiad, a dokładnie autowywiad. Ukazuje precyzję formułowania myśli, wypunktowuje najważniejsze motywy z życia malarza, a przy tym jest ironiczne i zabawne. Życzę Wam, byście mogli tylko tak perfekcyjne wywiady czytać i takich wywiadów udzielać (ale do tego potrzebna jest dobrze przygotowana osoba pytająca, a potem redagująca).

Autowywiad dla Art News (Nowy York)
March 1965

REINHARDT MALUJE WIZERUNEK

[REINHARDT PAINTS A PICTURE]


Ad Reinhardt urodził się w wigilię Bożego Narodzenia, w przeddzień zaangażowania się Europy w I wojnę światową, u szczytu kubizmu i wraz z narodzinami sztuki abstrakcyjnej, w roku pierwszej, wielkiej wystawy sztuki nowoczesnej w Ameryce, Armory Show.

"Jest Pan jedynym malarzem, który uczestniczył we wszystkich ruchach awangardowych ostatnich trzydziestu lat, nieprawdaż?" zapytałem go w jego studio na poddaszu w Greenwich Village, gdzie Lower Broadway napotyka Weverly Place.

"Tak" powiedział.

"Był Pan awangardowym pre-abstrakcyjnym-ekspresjonistą pod koniec lat trzydziestych, awangardowym abstrakcyjnym-impresjonistą w połowie lat czterdziestych i awangardowym post-abstrakcyjnym-ekspresjonistą u początku lat pięćdziesiątych, nieprawdaż?" zapytałem.

"Tak" powiedział.

"Był Pan pierwszym malarzem, który rozstał się z awangardyzmem, nieprawdaż?" zapytałem.

"Tak" powiedział.

"Czy te szmaty tutaj, to szmaty malarskie?" zapytałem wskazując na pełne farby gałgany na podłodze wzdłuż okna wychodzącego na ulicę.

"Tak" powiedział.

"Czy to prawda, że przez dwanaście lat, od początku lat pięćdziesiątych malował Pan jedynie czarne obrazy, i że od pięciu lat, od początku lat sześćdziesiątych wykonuje Pan czarne obrazy, jednej tylko wielkości, kwadratowe, pięć na pięć stóp?" zapytałem.

"Tak" powiedział.

"Czy to na tej ławie maluje Pan, w tych butelkach miesza Pan farbę i używa Pan tych pędzli?" zapytałem.

"Tak" powiedział.

"Używa Pan oleju na płótnie, Bocour na belgijskim lnie?" zapytałem.

"Tak" powiedział.

"Objechał Pan raz jeden cały świat dookoła, nieprawdaż?" zapytałem.

"Tak" powiedział.

"Ma Pan w marcu, jak wiem, pierwszy trój-galeryjny jednoosobowy pokaz albo osiemnasty, dziewiętnasty i dwudziesty jedno-galeryjne jedno-osobowe pokazy w tym samym czasie, czy to prawda?" zapytałem.

"Tak" powiedział.

"Pokazuje Pan, jak słyszałem, swoje pionierskie i prorocze, czerwone i niebieskie, monochromatyczne i symetryczne obrazy z początku lat pięćdziesiątych w dwu galeriach oraz Pańskie heroiczne, czarne, kwadratowe, "wyłamujące się" obrazy z początku lat sześćdziesiątych w trzeciej galerii?" zapytałem.

"Tak" powiedział.

"Mówi Pan, jak czytałem, że urodził się Pan w roku, w którym wydano książkę Clive Bella "Sztuka", i że napisał Pan swoją "sztukę- jako-sztukę dogmat", gdy miał Pan lat trzydzieści dziewięć?" zapytałem.

"Tak" powiedział.

"Miał Pan dwadzieścia dziewięć lat, gdy Hanri Focillon opublikował "Życie form w sztuce" oraz czterdzieści dziewięć, gdy wyszedł "Kształt czasu" Kublera, czy to prawda?" zapytałem.

"Tak" powiedział.

"Ta nowa część Pańskiej "sztuki-jako-sztuki dogmatu" wygląda jak ta sama, stara rzecz. Czy ciągle mówi Pan tę jedną rzecz, o której mówi Pan, że należy ją mówić ciągle i ciągle, i że ta rzecz jest jedyną rzeczą do powiedzenia dla artysty?" zapytałem.

"Tak" powiedział.

"I nie ma nic więcej do powiedzenia?" zapytałem.

"Nie" powiedział.

***


Na deser dla wytrwałych coś, mam nadzieję, zabawniejszego i mniej hermetycznego.

Paweł Łyczkowski, znajomy ze studiów, w trakcie pierwszego roku wpadł na pomysł ujęcia ciekawostek z naszego życia w formie pasków komiksowych, których przez te kilka lat uzbierało się kilkanaście, a które ku naszej wielkiej radości co jakiś czas wysyła znajomym drogą mejlową. Obok tych zrozumiałych tylko dla wtajemniczonych, jest kilka bardziej uniwersalnych, dających wgląd w to, co nam głowy zaprząta.

A zatem, drodzy Państwo -

ASPekty autorstwa Pawła Łyczkowskiego
z komentarzem moim.

Student zaczyna Akademię z wiarą, że czegoś go nauczą, że pozna tajniki, że skoro tyle się nasłuchał o tych gustach, smakach, absolutach i geniuszach, to muszą być jakieś zasady tym rządzące. Nasza pierwsza nauczka: Nie ma zasad. Są. Oczywiście, że są. Optyczne, techniczne, itd. Ale o tym możemy się uczyć we własnym zakresie. Podczas pierwszych dwóch lat profesorowie według sobie znanych kryteriów uczą nas być krytycznymi wobec siebie. Potem nasze matki, żony i kochanki patrzą, jak rwiemy na strzępy udane rysunki i nie mogą pojąć dlaczego. My wiemy. Choć nie wiemy dlaczego wiemy. Ale wiemy.

Kącik porad plastycznych: Rysowniku! Nigdy nie zaczynaj malować dłoni modela przed przerwą! Bo a) model jest już zmęczony, b) po przerwie i tak nie usiądzie dokładnie w tej samej pozie.

Asystenci znają się na sprawach technicznych. Profesorowie nie. Widocznie w pewnym wieku człowiek oczyszcza się z wszelkiej praktycznej wiedzy, pozostawiając miejsce tylko na ten tajemniczy, wyrabiany przez lata, smak.

Krzysztof Trusz, wykładający podstawy typografii, były dyrektor artystyczny Gazety Wyborczej, ma jedno z najbardziej niekonwencjonalnych podejść dydaktycznych. Potrafił wejść do sali, przejść się po rozłożonych na podłodze projektach, i nie spoglądając na nie powiedzieć: Wyrzućcie to do kosza. Byliśmy rzecz jasna oburzeni, bo się kilka nocy nad tym siedziało, a ten nawet nie spojrzy. Pytał nas zatem pan Trusz: Kto uważa, że nie da się jego projektu poprawić? Proszę bardzo, stańcie tu i pokażcie swój projekt. Rzecz jasna po tych słowach wszyscy wyrzucali swoje projekty do kosza.
Kwestię tę porusza również pan Karaszewski. Wernisaże są wyłącznie po to, by się pod pretekstem ukulturalniania nażreć i schlać, ewentualnie polansować. Nikt, komu naprawdę zależy na obejrzeniu prac nie idzie na wystawę w dzień, gdy każdy obraz przysłania oblana winem i obsypana okruchami marynarka.
Impresja po pierwszej dłuższej rozmowie między Pawłem i mną. W swojej obronie mogę rzec tylko, że nawet elokwentny na papierze Mickiewicz w żywej mowie wieśniaczył (według znającego się na rzeczy polonisty, K.)

Powód największej rozpaczy studentów na twórczych studiach. Dlatego na czwartym, piątym roku powstaje tak dużo chłamu. Bo oczekiwania rodziny, i partnerów są takie, byśmy wreszcie pracowali, a nie byli darmozjadami. Ale wtedy nie możemy skupić się na twórczości. Powstaje zamknięty cykl, gdzie jesteśmy sparaliżowani przed własną pracą i przed pracą zarobkową. Niektórzy skaczą przez okna. Reszta idzie do agencji reklamowych. Sam pasek nawiązuje do pewnej animacji.
Profesor Wojciech Włodarczyk jest byłym posłem, ma winnicę i jest porywającym wykładowcą. Nie ważne, co mówi. Gdy to mówi, to ma sens.

Wracam teraz do paraliżu między pracą twórczą i zawodową. A Wam, mili Państwo, udanego tygodnia życzę!

1 komentarz:

maggot pisze...

no kaman!
zrewanżowałeś się Danielu, to się oboje uśmialiśmy.