Hm, nie wiem co tu właściwie pisać ostatnimi czasy. Przez ostatni rok rozpędzałem się z tymi swoimi esejami i wywodami i jak na to teraz patrzę, to mi trochę głupio. Ale, że był to pewien etap w rozwoju twórczym, to zostawię to dla potomnych, by mieli na podstawie czego pisać magisterki, albo przynajmniej by mieli podpowiedzi do kłizu na fejsbóku.
Po dwumiesięcznej przerwie wróciłem do czytania. Dostałem jakąś awersję do zadrukowanego papieru. Leciałem tylko tytułami i nagłówkami, taka dieta "małych kąsków". Choć może i dobre takie wakacje, przyjemnie jest teraz poczytać Herberta w porannym tramwaju lub Zwrotnik raka w wieczornej kąpieli lub przed snem. A już za chwilę przerzucam się na cięższy kaliber i zagłębiam się w Foucaulta, bo wielkimi krokami nadchodzi czas pisania pracy magisterskiej i przygotowania kolejnego albumu komiksowego w ramach dyplomu.
Powoli uczę się magicznego słowa "nie" i staram się tak rozplanowywać czas, by mieć go na pracę i przyjemności, zamiast, jak to było jeszcze niedawno, z wielkim uśmiechem mówić "Tak, zrobię to, już za chwilę, dawajcie, genialny pomysł, robimy!", po czym zyskiwałem sobie powoli przydomek absolutnej mendy dedlajnowej, który jest zabawny, ale nie najlepiej wygląda w CV.
Jakościowo było niesamowicie. Faktycznie brakowało mi trochę improwizacji w tym, choć były smaczki, jak National Anthem, do którego przygrywały ściągnięte z radia fragmenty polskich talk show, albo Videotape, będący czymś pomiędzy albumową wersją, a tą graną kiedyś na koncertach, mającą taką samą strukturę, jak budowany do crescenda (to się odmienia? W ogóle właściwie tego tu użyłem?!) All I need.
Co mnie olśniło, gdy słuchałem tych utworów bez tych wszystkich producenckich sztuczek, jakimi są okraszone na albumach, to to, że Radiohead are just a band. Oni grają rockowe piosenki w pewnej wypracowanej stylistyce. Ale gdy mieli do dyspozycji tylko kilka gitar i brak Godricha, to You and whose army? brzmiało tak, że mogłoby spokojnie sąsiadować na jednym albumie z Lucky, czy Street Spirit.
Nie, żebym był jakimś psychofanem z ołtarzykiem Thoma przy szafie, uważającym że Radiohead jest czymś więcej, niż zwykły zespół, ale to zetknięcie z nimi na żywo było bardzo pouczającym, urealniającym przeżyciem, zważając na to, że ich piosenki towarzyszyły mi w tylu ważnych chwilach mojego życia, że zostały wchłonięte przez magię wspomnień i stały się czymś wręcz sakralnym.
Z wieści komiksowych -
Będzie dostępny dopiero od października, ale już teraz warto sobie odłożyć 15 złotych na zakup. Do autorskiej ekipy dołączyła Olga z komiksem o zaciemniającej rzeczywistość pamięci, a i ja przygotowałem krótką formę o równie krótkim tytule, a mianowicie -
Jest to komiks dla mnie w kilku aspektach wyjątkowy. Po pierwsze, po raz pierwszy współpracowałem z drugą osobą. Kolorami, a właściwie odcieniami szarości zajął się współtwórca Bug City i Hell Hotel,
Obaj mieliśmy opory - ja, bo lubię brać pełną odpowiedzialność za to co dobre, i zwłaszcza za to co złe w komiksie, a Bartek, bo nie był specjalnie zadowolony ze swoich wcześniejszych prób kolorowania szarością. To, co mi przesłał, zrzuciło mnie z krzesła, dosłownie. Dlatego też, na pierwszej stronie komiksu nie ma podziału na role twórcze, a widnieją tylko nasze nazwiska, bo uważam Bartka za pełnoprawnego współtwórcę 01010011 01101101 01101001 01110100 01101000 (choć oczywiście krytykę na klatę wezmę ja). Nasza współpraca uświadomiła mi jak niesamowicie kilka plam szarości może wytworzyć nastrój, jak pewne subtelności, typu faktura lub jakiś drobny akcent ściągający uwagę na pewien przedmiot, potrafią zupełnie odmienić rysunek. Było to wielce edukacyjne przeżycie i bardzo udana współpraca. Bartku, raz jeszcze, dziękuję Ci!
Fragment kadru gotowy do wysłania Bartkowi.
Fragment kadru po interwencji Bartka (jeśli jest za ciemny, to znaczy, że jak ja, macie źle sprofilowany monitor).
01010011 01101101 01101001 01110100 01101000 jest nietypowe dla mnie też ze względu na to, że postanowiłem zbliżyć się do stylu Darrowa, który był odpowiedzialny za projekty robotów w Matrixie, a o Matrixie właśnie traktuje mój komiks. Oznacza to przede wszystkim, że strona wizualna nie jest podrzędna treści, jak to dotychczas u mnie bywało. Trochę się boję, że może nawet treść zepchnąć na dalszy plan. Nic to, czasem trzeba zaryzykować.
Po trzecie, w komiksie tym nie ma dymków. Cała dyskusja między dwoma postaciami, która tworzy fabułę komiksu, jest wypisana po prostu na tle, obok kadrów. Jednym z moich ulubionych komiksów, jakie kiedykolwiek czytałem, to Devil Tales Matta Wagnera. Tam również wszystko opiera się wyłącznie na tym, co wypowiedzą lub pomyślą bohaterowie, bez dodatkowej treści. I zestawione to jest z czystymi, niezaśmieconymi jakimikolwiek słowami obrazkami. Efekt jest fenomenalny i bardzo filmowy. Dymki to jest kolejny komiksowy element, który w wielu wypadkach jest zupełnie zbędny, psuje kompozycję kadru i planszy, jest dawany często bez jakiegokolwiek zastanowienia i głównie dlatego, bo tak się autorowi wydaje, że będzie bardziej komiksowo.
O, i mam temat na kolejny przydługi esej. Ale to kiedy indziej. Teraz czas uciec znów od internetu i pospacerować we dwoje po parku. Przyjemniejsze to i zdrowsze od siedzenia przed monitorem.
Po dwumiesięcznej przerwie wróciłem do czytania. Dostałem jakąś awersję do zadrukowanego papieru. Leciałem tylko tytułami i nagłówkami, taka dieta "małych kąsków". Choć może i dobre takie wakacje, przyjemnie jest teraz poczytać Herberta w porannym tramwaju lub Zwrotnik raka w wieczornej kąpieli lub przed snem. A już za chwilę przerzucam się na cięższy kaliber i zagłębiam się w Foucaulta, bo wielkimi krokami nadchodzi czas pisania pracy magisterskiej i przygotowania kolejnego albumu komiksowego w ramach dyplomu.
Powoli uczę się magicznego słowa "nie" i staram się tak rozplanowywać czas, by mieć go na pracę i przyjemności, zamiast, jak to było jeszcze niedawno, z wielkim uśmiechem mówić "Tak, zrobię to, już za chwilę, dawajcie, genialny pomysł, robimy!", po czym zyskiwałem sobie powoli przydomek absolutnej mendy dedlajnowej, który jest zabawny, ale nie najlepiej wygląda w CV.
***
Miałem napisać trochę o koncercie Radiohead, na którym byliśmy z Olgą.
Choć, jak zauważył Kajetan Wykurz, jest to raczej zamrożony kotlet, zważając na pęd czasu i informacji, jaki mamy teraz. Dla tych, którzy już zapomnieli, to w tym roku odbył się koncert Radiohead. W przeciwieństwie do kolegów, byliśmy zachwyceni. Łza niejedna się tamtego wieczoru przelała i niejedną osobę złokciowałem, kiwając się szaleńczo do Myxomatosis, czy niesamowitej wersji The Gloaming, która ma tyle wspólnego z albumową, co koncertowe wydania piosenek Fisza i Emade z oryginałami (przynajmniej tak było kilka lat temu, gdy ich widziałem na Era Nowe Horyzonty).Jakościowo było niesamowicie. Faktycznie brakowało mi trochę improwizacji w tym, choć były smaczki, jak National Anthem, do którego przygrywały ściągnięte z radia fragmenty polskich talk show, albo Videotape, będący czymś pomiędzy albumową wersją, a tą graną kiedyś na koncertach, mającą taką samą strukturę, jak budowany do crescenda (to się odmienia? W ogóle właściwie tego tu użyłem?!) All I need.
Co mnie olśniło, gdy słuchałem tych utworów bez tych wszystkich producenckich sztuczek, jakimi są okraszone na albumach, to to, że Radiohead are just a band. Oni grają rockowe piosenki w pewnej wypracowanej stylistyce. Ale gdy mieli do dyspozycji tylko kilka gitar i brak Godricha, to You and whose army? brzmiało tak, że mogłoby spokojnie sąsiadować na jednym albumie z Lucky, czy Street Spirit.
Nie, żebym był jakimś psychofanem z ołtarzykiem Thoma przy szafie, uważającym że Radiohead jest czymś więcej, niż zwykły zespół, ale to zetknięcie z nimi na żywo było bardzo pouczającym, urealniającym przeżyciem, zważając na to, że ich piosenki towarzyszyły mi w tylu ważnych chwilach mojego życia, że zostały wchłonięte przez magię wspomnień i stały się czymś wręcz sakralnym.
Moderat, który grał przed nimi, również bardzo mi się podobał.
Były mielizny, zwolnienia, zgrzyty, ale np. pierwszy utwór zdmuchnął mnie zupełnie. Można go usłyszeć w sieci, ale tu brzmi jak zwykły utworek. Na żywo, gdy basy trzęsły mi wnętrznościami, czułem się unoszony w ekstazie. A między zespołami puszczono bardzo przyjemną elektronikę, m. in. Boards of Canada. Szkoda tylko, że po koncercie nagle poleciało coś wesołego chyba z Bollywood, które bezsensownie wybijało z pewnego stanu, w jakim byliśmy. Zresztą to samo jest w kinach, gdzie zawsze przeżywam dylemat - wyjść w trakcie napisów i słyszeć za sobą muzykę końcową, czy poczekać do końca i natknąć się na jakiś idiotyzm pozostawiający niesmak.
***
Z wieści komiksowych -
drukuje się nowy Kolektyw.
Będzie dostępny dopiero od października, ale już teraz warto sobie odłożyć 15 złotych na zakup. Do autorskiej ekipy dołączyła Olga z komiksem o zaciemniającej rzeczywistość pamięci, a i ja przygotowałem krótką formę o równie krótkim tytule, a mianowicie -
01010011 01101101 01101001 01110100 01101000.
Jest to komiks dla mnie w kilku aspektach wyjątkowy. Po pierwsze, po raz pierwszy współpracowałem z drugą osobą. Kolorami, a właściwie odcieniami szarości zajął się współtwórca Bug City i Hell Hotel,
Obaj mieliśmy opory - ja, bo lubię brać pełną odpowiedzialność za to co dobre, i zwłaszcza za to co złe w komiksie, a Bartek, bo nie był specjalnie zadowolony ze swoich wcześniejszych prób kolorowania szarością. To, co mi przesłał, zrzuciło mnie z krzesła, dosłownie. Dlatego też, na pierwszej stronie komiksu nie ma podziału na role twórcze, a widnieją tylko nasze nazwiska, bo uważam Bartka za pełnoprawnego współtwórcę 01010011 01101101 01101001 01110100 01101000 (choć oczywiście krytykę na klatę wezmę ja). Nasza współpraca uświadomiła mi jak niesamowicie kilka plam szarości może wytworzyć nastrój, jak pewne subtelności, typu faktura lub jakiś drobny akcent ściągający uwagę na pewien przedmiot, potrafią zupełnie odmienić rysunek. Było to wielce edukacyjne przeżycie i bardzo udana współpraca. Bartku, raz jeszcze, dziękuję Ci!
Fragment kadru gotowy do wysłania Bartkowi.
Fragment kadru po interwencji Bartka (jeśli jest za ciemny, to znaczy, że jak ja, macie źle sprofilowany monitor).
01010011 01101101 01101001 01110100 01101000 jest nietypowe dla mnie też ze względu na to, że postanowiłem zbliżyć się do stylu Darrowa, który był odpowiedzialny za projekty robotów w Matrixie, a o Matrixie właśnie traktuje mój komiks. Oznacza to przede wszystkim, że strona wizualna nie jest podrzędna treści, jak to dotychczas u mnie bywało. Trochę się boję, że może nawet treść zepchnąć na dalszy plan. Nic to, czasem trzeba zaryzykować.
Po trzecie, w komiksie tym nie ma dymków. Cała dyskusja między dwoma postaciami, która tworzy fabułę komiksu, jest wypisana po prostu na tle, obok kadrów. Jednym z moich ulubionych komiksów, jakie kiedykolwiek czytałem, to Devil Tales Matta Wagnera. Tam również wszystko opiera się wyłącznie na tym, co wypowiedzą lub pomyślą bohaterowie, bez dodatkowej treści. I zestawione to jest z czystymi, niezaśmieconymi jakimikolwiek słowami obrazkami. Efekt jest fenomenalny i bardzo filmowy. Dymki to jest kolejny komiksowy element, który w wielu wypadkach jest zupełnie zbędny, psuje kompozycję kadru i planszy, jest dawany często bez jakiegokolwiek zastanowienia i głównie dlatego, bo tak się autorowi wydaje, że będzie bardziej komiksowo.
O, i mam temat na kolejny przydługi esej. Ale to kiedy indziej. Teraz czas uciec znów od internetu i pospacerować we dwoje po parku. Przyjemniejsze to i zdrowsze od siedzenia przed monitorem.
8 komentarzy:
Jakoś zmienił ci się styl pisania.
Mój monitor wzrusza ramionami, ale zapowiadana plama mocno ciemnej szarości faktycznie się takową okazała.
No, takie zmiany mi się zdarzają. Ciekaw jestem w jakim kierunku się zmienił.
Na monitorach Bartka i Olgi wszystko wyglądało dobrze, mam nadzieje, że i w druku nie wyjdzie za ciemno. Nie chciałem zdradzać najciekawszych kadrów. Na to będzie czas w październiku.
Co do koncertu: regułą jest, że Ci co stali w pierwszej strefie byli zachwyceni, Ci co dalej - podirytowani. Czy w tym przypadku reguła się potwierdza?
Kadr mega wypasiasty. Nie mogę się doczekać reszty.
Ja stałem w strefie drugiej, z dwa metry od płotu do strefy pierwszej, trochę po lewo od sceny, jak widać ze zdjęć, czyli trafiłem idealnie między dwie kolumny muzyczne i dźwiękowo było fantastycznie. A wizualnie też, bo tratowałem tych, którzy mi przysłaniali. Specjalnie założyłem glany, choć był upał i stopy trzeba było wieczorem amputować, ale było warto.
Dan Le Sac widziałem live w ten weekend, a Moderat 3 tyg temu. Rewelacyjne wizuale! Z resztą ich koncert to był highlight festiwalu.
Hej, czyli to znaczy, że teraz tylko ja jestem mendą dedlajnową?:P
fajny tytul, 01010011 01101101 01101001 01110100 01101000 znaczy sie Smith ;)
Ale cicho sza! Niektórzy próbują zapamiętać cyferkami.
Prześlij komentarz