Ciąg dalszy. Niewtajemniczonych odsyłam do części pierwszej, drugiej i trzeciej.
Publikowanie co tydzień mi nie wychodzi. Od kiedy zamieszkałem z Olgą i potem zacząłem pracę na etat, doznałem typowego dla dorosłych przyspieszenia, które, jak rozumiem, będzie towarzyszyło mi do starości (może ostatnie kilka lat życia i powtórne zdziecinnienie wszystko znów spowolni). Mam w poniedziałek przygotować wpis na bloga, a kiedy się za to zabieram, okazuje się, że już jest czwartek. Gdybym nie zaczął prowadzić pamiętnika, a wlaściwie zapisu rzeczy obejrzanych i przeczytanych, w którym czarno na białym mam ukazane czynności wykonane w konkretnych dniach, pomyślałbym że Olga zrobiła mi kawał i zmieniła w zegarkach i kalendarzach daty i godziny.
O, na przykład chciałem w poniedziałek podzielić się wieścią, że nareszcie skończyłem "Prolog i wstęp do epilogu" Zapętlenia. Bo to, co zaprezentowałem na dyplomie w maju zeszłego roku, i co niektórzy mieli już okazję przeczytać, było urwane w pół zdania. Nareszcie dokończyłem brakujące dziesięć stron.
Tak. Od maja zeszlego roku zrobiłem AŻ dziesięć stron.
Z drugiej strony końcówkę prologu musiałem rozpisać od nowa dwa razy (bo wciąż był zbyt kiepski jak na moje wygórowane standardy) i dopiero trzeci storyboard okazał się podstawą do ostatecznej wersji, która znajdzie się w albumie. Mam też zrobione 20 stron storyboardu pierwszego rozdziału. Też dopiero za drugim podejściem się udało - czyli właściwie od maja przygotowałem 50 stron storyboardu i 10 stron komiksu.
Plus kilkanaście stron transkrypcji z filmów Adama Janischa, który kręcił plener będący podstawą komiksu.
Więc nie jest źle. Teraz pójdzie już szybciej, bo w pierwszym rozdziale opowiadam już o samym plenerze, więc będę bazował na filmach Adama, a nie na setkach zdjęć, do których robienia zmuszałem Olgę przez ostatnie miesiące ("Nie, jak gaszę papierosa, to ma być mniej cienia na małym palcu! (...) No dobrze, ale teraz będę gasił lewą dłonia i zrobię inwersję w fotoszopie, żebym mógł przerysować właściwie.").
Tyle dygresji. Kontynuujemy z moją pracą dyplomową:
Publikowanie co tydzień mi nie wychodzi. Od kiedy zamieszkałem z Olgą i potem zacząłem pracę na etat, doznałem typowego dla dorosłych przyspieszenia, które, jak rozumiem, będzie towarzyszyło mi do starości (może ostatnie kilka lat życia i powtórne zdziecinnienie wszystko znów spowolni). Mam w poniedziałek przygotować wpis na bloga, a kiedy się za to zabieram, okazuje się, że już jest czwartek. Gdybym nie zaczął prowadzić pamiętnika, a wlaściwie zapisu rzeczy obejrzanych i przeczytanych, w którym czarno na białym mam ukazane czynności wykonane w konkretnych dniach, pomyślałbym że Olga zrobiła mi kawał i zmieniła w zegarkach i kalendarzach daty i godziny.
O, na przykład chciałem w poniedziałek podzielić się wieścią, że nareszcie skończyłem "Prolog i wstęp do epilogu" Zapętlenia. Bo to, co zaprezentowałem na dyplomie w maju zeszłego roku, i co niektórzy mieli już okazję przeczytać, było urwane w pół zdania. Nareszcie dokończyłem brakujące dziesięć stron.
Tak. Od maja zeszlego roku zrobiłem AŻ dziesięć stron.
Z drugiej strony końcówkę prologu musiałem rozpisać od nowa dwa razy (bo wciąż był zbyt kiepski jak na moje wygórowane standardy) i dopiero trzeci storyboard okazał się podstawą do ostatecznej wersji, która znajdzie się w albumie. Mam też zrobione 20 stron storyboardu pierwszego rozdziału. Też dopiero za drugim podejściem się udało - czyli właściwie od maja przygotowałem 50 stron storyboardu i 10 stron komiksu.
Plus kilkanaście stron transkrypcji z filmów Adama Janischa, który kręcił plener będący podstawą komiksu.
Więc nie jest źle. Teraz pójdzie już szybciej, bo w pierwszym rozdziale opowiadam już o samym plenerze, więc będę bazował na filmach Adama, a nie na setkach zdjęć, do których robienia zmuszałem Olgę przez ostatnie miesiące ("Nie, jak gaszę papierosa, to ma być mniej cienia na małym palcu! (...) No dobrze, ale teraz będę gasił lewą dłonia i zrobię inwersję w fotoszopie, żebym mógł przerysować właściwie.").
Tyle dygresji. Kontynuujemy z moją pracą dyplomową:
1.3. Kościół chrześcijański i czas linearny
Kościół chrześcijański podporządkował sobie na przestrzeni wieków czas i wyznaczył sposoby jego postrzegania. Czas stał się funkcją boską, więc tożsamość człowieka była sprzęgnięta z jego rolą w boskim planie.
Przysposobiono pogański kalendarz do chrześcijańskiego modelu, zastępując święta pogańskie chrześcijańskimi (14). Klasztorne dzwony dzieliły dobę na godziny. Jednakże nie były to wynikające z astronomicznych obliczeń pierwiastki z ruchu Ziemi dookoła słońca. Dzień (trwający od wschodu do zachodu) i noc były podzielone na godziny o różnej długości. Czas tedy był odbierany audialnie, a nie wizualnie. Poza tym, czas był kwestią lokalną. Każde miasto inaczej liczyło swoje godziny. Czas lokalny będzie znamienną cechą świata jeszcze do XIX wieku, kiedy to budowa kolei nie wymusi ujednolicenia czasu. Ostatnia uwaga – odcinek wydzielany biciem dzwona był najmniejszą jednostką czasu. Nie istniała potrzeba minut i sekund. Dla społeczeństwa wciąż głównie opierającym się na rolnictwie, aktywność wciąż sprzęgnięta była z rytualnym współdziałaniem z naturą. Pewne punkty (dźwięk dzwonów), a nie to, co było między nimi (godziny) wyznaczały zmianę czynności. Inaczej brzmiał dzwon oznaczający czas wypędzenia bydła na pastwisko, inaczej ten oznaczający czas święta, podczas którego jednocześnie chłop oddaje żniwa i płaci czynsz seniorowi.
Istniały też inne formy mierzenia czasu. Mnisi odnajdywali się dzięki liturgiom, władcy często korzystali z wizualnych mierników czasu, np. świec – popularnych jeszcze w XIV wieku. Ale to kultura audialna jest najistotniejsza. Tak jak dźwięki kolektywnie docierały do uszu, tak ludzie żyli kolektywnie, nie odczuwając siebie jako jednostek. Człowiek rodził się do pewnego stanu i miał określoną rolę społeczną, którą miał pełnić do końca życia. Wszystko, co go określało było mu dane w momencie narodzin. Powodowało to poczucie bezpieczeństwa i ładu. Kościół umacniał to poczucie, wyznaczając konkretne terminy na odpoczynek, pracę, spożywanie pokarmów i prokreację. Umacniał tę władzę teoriami czołowych teologów, np. świętego Augustyna, który proklamował czas linearny.
Historia (stworzenia) staje się deterministyczna, a czas (historii kościoła) wektorowy. Nasz świat rozpoczął się od narodzin Adama i jego pierworodnego grzechu. Następnie przybył syn Stwórcy, który zbawił nas od grzechu i przyjdzie raz jeszcze, zamknąć rozdział, jakim jest egzystencja ziemska i rozpocząć rządy w nowym królestwie bożym. Jednocześnie to nie mijanie czasu realnego, a opatrzność boska zdecydują o tym, kiedy nastąpi koniec świata. Do tego, biblijna przeszłość odnawia się wciąż w liturgii; podczas niej stykamy się z pewnymi punktami historycznymi (leżącymi na wektorze) i uczestniczymy w nich duchowo. Tym samym nasza egzystencja staje się podrzędna wektorowi, niezależnemu od wektora faktycznie mijającego czasu i my również stajemy się zależni od wektora boskiego i niezależni od wektora realnego.
Ten wygodny dla wszystkich tryb (zwłaszcza dla kościoła, utrzymującego dzięki temu władzę nad ludem) trwa do czasu wykształcenia się rzemieślnictwa i początków klasy mieszczańskiej. Zaczyna instalować się w miastach zegary mechaniczne (wynalazek z XIII wieku, rozpowszechniony w wielu miastach w Europie w XIV i XV w). Dla przedsiębiorcy istotne jest ustalenie czasu funkcjonowania warsztatu – czas nabiera wartości pieniężnej.
Kontrola nad czasem zaczyna wymykać się z rąk kleru. Dla nowych, wpływowych grup czas jest nierozerwalnie złączony z bytem (staje się neutralny, niezależny od świadomości, emocji i treści kulturowych. Staje się punktem (teraźniejszością) mknącym po linii, a nie, jak było to wcześniej wspomniane, stykaniem się z już ustaloną historią boską. Doprowadzi to do zachwiania poczucia wewnętrznego bezpieczeństwa, jaki ludzie żywią i do nowego etapu w historii Europy, kiedy człowiek staje się samodzielny i musi podejmować ryzykowne decyzje, jeśli chce przetrwać lub, co jeszcze trudniejsze, wspiąć się po szczeblach drabiny na wyższy stopień egzystencji i społecznego uznania.
14) Aron Guriewicz, “Cóż to jest… czas?”, [w:] Antropologia Kultury, Warszawa 2005, s.111
1 komentarz:
Znam lepsze kawały niż przestawianie zegarków, i to w dodatku do przodu. Jak przyjdziesz do domu, to się przekonasz.
Prześlij komentarz