BLOG DANIELA CHMIELEWSKIEGO

.

sobota, 12 kwietnia 2008

Words are things - czyli o odpowiedzialności pisarzy i sile słowa

Znów się tak zapuściłem, że spojrzawszy dziś rano w lustro ujrzałem mosznę zamiast twarzy.

Nie wiem jak mogło mi się kiedyś wydawać, że dobrze mi w brodzie.

***

Ostatnie dni spędzone na poważnych rozmowach, w większości zbyt intymnych lub ważkich, by je tu przytaczać.

Dużo czasu poświęcone było literaturze, czy właściwie twórczości angażującej w ogóle. Uważam, że najgorsze, co można robić w filmie, literaturze czy komiksie, to zawiązywać akcję na końcu, by zatrzymała się po jakimś ważkim wyborze, po którym najczęściej czeka wielka nagroda. Superbohater ratuje miasto, obejmuje uratowaną od wrogów kobietę i... koniec. Alkoholik wychodzi z detoksu, rodzina przyjmuje go uroczyście, wszyscy klaszczą i się śmieją i... koniec.

Rozumiem, że potrzebujemy tych bajek, bo większość z nas traktuje obcowanie z kulturą eskapistycznie. Wychodzimy z naszego życia, odpoczywamy, i wchodzimy w nie z powrotem. Pisałem swego czasu w eseju o Sartrze:

Sartre przechodzi do omawiania aktorstwa, na przykładzie Hamleta. Aktor grający księcia wykorzystuje swoją wiedzę, doświadczenie i ciało, by odrzeczywistnić się, a nie by urzeczywistnić Hamleta. Ale skoro człowiek jest projektem, a nie czymś stałym, czy jest z czego się odrzeczywistniać? Sartre zastanawia się nad sporem, czy aktor powinien wejść w postać, czy mieć do niej dystans. Niezależnie co zrobi, odbiorcy będą widzieć postać. Nie Hamleta. Ale też nie aktora. Będą widzieć postać aktora jako Hamleta. A sam aktor? Nie może być sobą i jednocześnie Hamletem, staje się amalgamatem, staje się, wciąż się staje. Po sztuce zejdzie ze sceny, ale nie będzie już mógł wrócić do swej czystej postaci, to znaczy do postaci z przed przedstawienia. Każda akcja na świecie "kontaminuje nas", i dalej się stajemy - nie ma miejsca stałego, od którego mogą być odchyły.

Nawet gdy nie angażujemy się w kulturę, tylko traktujemy ją bezrefleksyjnie, jako formę ucieczki, to i tak ona karmi nas pewnymi obrazami świata. I im bardziej fałszywy obraz daje, tym większy robi się dysonans poznawczy, gdy coś nie gra w życiu, więc by uciec przed tym ogłupiamy sie słodkimi filmami i zabawowymi komiksami, by podświadomie powiększać wyrwę między oczekiwaniami a rezultatami.

Nie chodzi mi o to, że każdy komiks czy książka powinny mieć otwarte zakończenie, czy że nie powinno być happy endów. Ale pisarz musi brać odpowiedzialność za ludzi, którzy czytają, to co napisał. Lepiej zrobi, jeśli napisze o rozstaniu dwudziestolatków i spróbuje przekonać, że całe życie przed nimi, a że to, co się dzisiaj wydaje największą tragedią życiową, jest tylko pewną emocjonalną burzą, która minie. Lepiej tak, niż gdyby miał pokazywać tragedię tych dzieciaków i wmawiać nam, żebyśmy czuli to co oni, że jeśli my sie kiedyś rozstaliśmy, to był błąd, to była tragedia! Powinniśmy czuć żal i skruchę! Granie na emocjach. To mam za złe Burnsowi w "Black Hole", a czego wystrzegł się Thompson w "Blankets". Niby to drugie to taka optymistyczna obyczajówka z happy endem, ale to są pozory. Bo przez cały komiks ukazany jest równoległy wątek, ukazujący świat oczami dorosłych. Zestawienie tych płaszczyzn ukazuje dalsze życiowe konsekwencje pewnych wyborów. W Black Hole świat jest jak w Fistaszkach z Charlie Brownem - tylko z perspektywy dzieciaków. Szymon Holcman przekonuje mnie o podskórnej dawce ironii w tym wszystkim. Może jak będę w jego wieku, to ją dostrzegę.

***

Byłem przedwczoraj na wystawie Mary Kelly w Centrum Sztuki Współczesnej. Tytuł brzmi "Words are things" i jest zbiorem fragmentów prozy, sentencji, reportażowych strzępków, tylko że nie na papierze, a w przestrzeni. Niektóre teksty są wydrukowane na pleksi i powieszone wraz z grafikami przedmiotów, inne trawione kwasem w polerowanej blasze i wyglądające jak godła, inne jeszcze to zdjęcia na lightboxach, albo są wyryte w ściankach całego domku z plexi, do którego można wejść.

Nikomu z moich znajomych się wystawa nie podobała. We mnie wzbudziła duże emocje. Choć jest mocno feminizująca i niby monotematyczna, to autorka podchodzi z dużym dystansem do wszelkich stereotypów i obiegowych opinii. Pięknie opisuje reakcje mężczyzny, gdy towarzyszy swojej żonie przy porodzie, dotykając wszystkich jego lęków i wątpliwości, ale też radości i dumy. Ciekawe są konwersacje kobiet w średnim wieku, opisane w prozatorskiej formie. Dzięki dyskusyjnej polifonii nie mamy postawionej jakiejś tezy, ale różne opinie. Wnikliwe to i dla mnie, faceta, bardzo pouczające. Przeraziły mnie krótkie zdania o matkach podczas wojny. Zdania te są wypisane na jakichś szmatkach, potem sfotografowane, a potem podświetlone od tyłu. Idzie się ciemną sala i czyta ciągnące się przez całą ścianę teksty typu:

Patrzyła jak żołnierze na polu ryżowym bili jej córkę kolbami karabinów, aż ją zabili. Nie mogła tego znieść. Bolały ją oczy i miała migreny. By odciąć się od tego bólu, dłubała sobie nożem u nasady nosa. Gdy ból minął, była już ślepa.

Nie potrzebne są obrazy i zdjęcia, by przekazać esencję tych sytuacji. Zresztą przytoczę fragment mejla do mojej dobrej znajomej, Zuzanny K., z którą ostatnio analizowaliśmy Blankets w kontekście innych komiksów:


U Spiegelmana warstwa obrazowa schodzi do drugiego planu. Chociaż symbolizm twarzy, masek, przełamywanie czwartej ściany (w symbolicznej scenie z dziennikarzami i oddoraślającym autorem), włączanie map i szkiców, jak i wcześniejszego komiksu nie mogłyby być w takiej symbiozie z tekstem pokazane w książce. Jednakże na emocje działa przekaz. Ani sam obraz ani sam tekst, ale to, co jest wychwytywane w wyniku analizy jednego i drugiego w czasie jednoczesnego oglądania i czytania. Na tej zasadzie działa też mój "Powidok".
My nie musimy mieć pokazane, żeby widzieć. Trzeba umieć zasugerować. Nawet najlepszy obraz nie przekaże nam tyle, ile wytworzone przez nas obrazy na podstawie jakiegoś emocjonalnie nacechowanego przekazu, w przypadku wystawy z CSW - słownego. Czy ktoś, kto czytał "Pożegnanie z Marią" nie był wstrząśnięty obrazem wywołanym przez ostatnie zdanie w opowiadaniu tytułowym?
Wracając do Mary Kelly. Atmosfera wystawy i siła tych tekstów są wartymi powodami, by tam pójść. Z drugiej strony, trzeba znać dobrze angielski (bo nie ma tłumaczeń) i trzeba być nastawionym na czytanie, a nie oglądanie. Pewnie dlatego, że obrazeczki na ścianach uważam za coś gorszego niż słowo pisane, byłem pozytywnie zaskoczony. Pewnie dlatego, że innym nie chciało się czytać, nie podobało im się.
Tak czy siak, ja polecam. Wystawa czynna do czerwca, czwartki wolne.
Do przeczytania.
Daniel

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

są tłumaczenia
ja preferuję fragment, w ktorym "Dwie kobiety całują się, w błysku stuków,"

Anonimowy pisze...

"Black Hole" nie jest opowiedziane z perspektywy dzieciaków, tylko ponad 40-to letniego Burnsa! To spojrzenie jest kluczowe dla właściwego odczytania tego komiksu. To jego rozliczenie z czasami młodości.

Daniel Chmielewski pisze...

Do Antka: Tłumaczeń nie zauważyłem, ale właściwie nie szukałem. A błysku stuków też nie kojarzę. Choć zagościłem dość krótko. Jeszcze raz się wybiorę to poprawię wpis z bloga i sie lepiej przyjrzę.

Do Szymona: Faktycznie, przekłamałem Twoją wypowiedź. Po roku szkolnym raz jeszcze sobie spokojnie przeczytam, biorąc to pod uwagę i zobaczymy. Ale ostrzegam, jeśli wciąż tego tak nie odczytam, to biorę swój egzemplarz Black Hole na piwo i będziemy analizować kadr po kadrze!