BLOG DANIELA CHMIELEWSKIEGO

.

piątek, 9 maja 2008

Plener w Broku - Alicja kocha, Daniel zaczepia

REKLAMA

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś/łaś:
KUP MÓJ KOMIKS

Ile jeszcze pozytywnych recenzji ma się ukazać, nim złamie się Wasz opór?
Tu jest kolejna.

KONIEC REKLAMY


***

ANTYREKLAMA

Wypadło szkiełko z okularów? Jesteś na mieście i nie ma jak dotrzeć do miłego optyka z osiedla, który wymieni z Tobą kilka zdań, wkręci brakującą śrubkę, przetrze okulary i ewentualnie poprosi o dwa złote za fatygę?

NIE OBAWIAJ SIĘ! WSTĄP DO VISION EXPRESS!

My cenimy czas naszych klientów, więc nie będziemy z Tobą wymieniać żadnych zdań!

Wkręcenie śrubki kosztuje u nas 5 złotych, byś czuł nową wartość swoich okularów!

A w ramach całorocznej promocji zostawimy odciski paluchów na całych szkłach za zawracanie nam głowy takim duperelem! Bo naszą dewizą jest szczere podejście do klienta!

KONIEC ANTYREKLAMY

***

W zeszłym tygodniu byłem na wyjeździe plenerowym do miasteczka Brok (około 90 km od Warszawy), zorganizowanym przez Fundację Centrum Brok i Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Fundacja odpowiedzialna jest za rewitalizację zrujnowanego zamku, który jest głównym tamtejszym zabytkiem. Jednocześnie, do czasu realizacji tego obiektu, Tomasz Parowski, wiceprezes FCB, na różne sposoby stara się już teraz rozkręcić w Broku życie kulturalne. Jedną z jego inicjatyw jest plener, na którym było ponad 10 studentów warszawskiej ASP, głównie z wydziału rzeźby (choć byli dwaj malarze i grafikę reprezentowaliśmy Alicja i ja). Celem miało być działanie w przestrzeni, bardzo konkretnej, bo brokowskiej. Każdy podszedł do sprawy inaczej. Dziś opiszę działania Alicji i moje, a na dniach zaprezentuję prace pozostałych członków grupy.

Po co to opisuję? Po pierwsze - by opowiedzieć o pewnym procesie twórczym. Bo drugie, by pokazać na jakie sposoby można wchodzić w twórczą interakcję z zamkniętymi grupami społecznymi. A po trzecie, by przybliżyć działania, które dla większości są zbyt abstrakcyjne i niezrozumiałe, by miały jakiekolwiek znaczenie.

Kilka uwag wstępnych. Działania nasze nie są właściwie realizacjami. Cały plener to rodzaj warsztatów, gdzie większość z nas po raz pierwszy konfrontowała swoje podejście do odbiorcy z podejściem odbiorcy do twórczości. To powoduje, że nawet Ci, którzy chcieliby zrobić w takich warunkach "sztukę", cokolwiek to ma znaczyć, musieli szybko weryfikować swoje podejście. Nasze działania nie są "sztuką", niezależnie od tego, co będzie mówione na poplenerowej wystawie, która pewnie odbędzie się w czerwcu w Warszawie, a potem na jesieni w Broku. To są próby nawiązania dialogu z ludźmi lub miejscami za pomocą środków plastycznych, parateatralnych lub literackich.

Do rzeczy.
Tydzień przed plenerem pojechaliśmy na jednodniowy zwiad. Porobiliśmy zdjęcia i dowiedzieliśmy się, że mamy około czterysto-złotowy budżet na osobę, z którego możemy skorzystać. Zajęci wieloma innymi rzeczami, postanowiliśmy z Alicją odciążyć się i razem popracować nad jednym zadaniem. Mniej główkowania (albo tak się nam wydawało) i podwójny budżet. Okazuje się jednak, że 800 złotych jest żadnym budżetem w działaniu plenerowym.

Zaczęliśmy od koncepcji wielkiego stwora, który nawiedzałby miasto nocą i zostawiał jakieś widoczne ślady. Nie miałoby być to zwierzę, lecz stwór abstrakcyjny, np. żywiący się kolorem. Ok. Ale jak uwidocznić obecność tego stwora? Głośniki na rower i jeździć nocą po ulicach, by mieszkańcy słyszeli dziwne dźwięki. Ale jak przeciągnąć prąd? Zresztą i tak mieszkańcy by spali, albo zbudziliby się i zdenerwowali.

Jakie ten stwór ma zostawiać ślady? Ma być wielki - więc może łamać czubki drzew albo zostawiać jakieś zmazy na ścianach budynków. Ale jak zmazy by miały nie wyglądać po prostu jak farba? A nawet jeśli farba, to warunek był taki, że nie można niszczyć budynków. A by łamać czubki drzew, to potrzebowalibyśmy odpowiedniej drabiny. Ale ile tych drzew można połamać bez widocznych śladów zniszczenia?

Zresztą, jak słusznie w pewnym momencie zauważyła Alicja, to wszystko oscyluję wokół perspektywy filmowej, gdzie mamy kadr, w którym ukazana jest jakaś zmiana przestrzeni; gdzie istnieje linearność akcji, skupionej tylko wokół głównych wydarzeń. A przecież mieszkańcy miasteczka wychodząc ze swoich mieszkań rano mają ogląd totalny. By skupić ich uwagę potrzebowalibyśmy ustawić ramy jako kadry. Do tego ludzie mają tyle czynności do zrobienia w ciągu dnia, że nikt nie będzie bawił się w detektywa i czekał na kolejne ślady dziwnego stwora. By ślady te były wystarczająco widoczne w tej sytuacji i wystarczająco częste, dając możliwość bycia zauważonymi w codziennej rutynie, potrzebowalibyśmy budżetu z jeszcze jednym zerem na końcu.

Nie będę streszczał innych pomysłów, których było z pięćdziesiąt, ale większość rozbijała się o podobne bariery. Wreszcie stanęło na tym, że mieliśmy zadziałać serią "drgań" polegających na delikatnym zakłóceniu porządku otoczenia. Np. w rzędzie drzew jedno stałoby do góry nogami.

Podczas jednego ze spacerów po miasteczku zauważyłem stojący przy głównej drodze, ogrodzony płotem niedokończony budynek. Wydawał się idealny do jakiegoś subtelnego działania. Wkradliśmy się na jego teren, i zobaczywszy całą masę wielkich cegieł leżących tu i ówdzie postanowiliśmy coś zbudować. Coś, co miało wyglądać na przypadkowe, ale jednocześnie wystarczająco wyraźne w formie, by dać odpowiednie skojarzenia. Czy budynek miał coś mówić? "Zostawiliście mnie." "Zapraszam." Bardziej dla żartu zacząłem konstruować dwie postacie stojące w wielkiej wyrwie. Podczas gdy ja dodawałem coraz więcej elementów, postacie przestawały być delikatnym "drgnięciem", a grubo-ciosanym żartem. Nie wiedząc, co z tym dalej zrobić, umówiliśmy się, że zostawimy to tak jak jest, i gdy po innych działaniach będziemy znali już ich konkretny charakter, wrócimy i dostosujemy tę "rzeźbę".

Jednak nic dobrego nam nie przychodziło do głowy poza tym odwróconym drzewem. Alicja zaproponowała, bym dalej pociągnął akcję drgnięć według mojej wizji, a ona zrobi coś innego. I tak pomysł Alicji stał się podstawą moich działań plenerowych.

Kończąc spacer, zatrzymaliśmy się pod daszkiem przystanku PKS. Nie bacząc na smród moczu, zacząłem na głos czytać wszelkie hasła i wierszyki powypisywane na murach i ławkach. Taka forma twórczości jest jedną z moich ulubionych i zawsze czuję żal, gdy ktoś postanawia zamalować tak ważne świadectwa mijającego czasu świeżą farbą. Ale wracając - niektóre te hasła tak nas rozbawiły, że Alicja zaczęła je spisywać i wpadła na to, co miało okazać się jej działaniem plenerowym. Mimo iż wreszcie nie zrobiliśmy wspólnego projektu, dzięki dyskusji zaktywizowaliśmy się do działania i co ciekawe, zaadoptowaliśmy ulubioną formę drugiej osoby - Alicja - wierszyki uliczne, a ja - delikatną ingerencję w przestrzeń (przynajmniej delikatniejszą niż mazanie sprejem po murach).

Działanie Alicji

polegało na wycięciu tabliczek wielkości przystankowych cegieł, pomalowaniu ich radosnym różem i dopisaniu do wszystkich rzeczowników ze spisanych haseł słowo "Kocham". Napis "Pajac to fiut" zaowocował tabliczkami "Kocham Pajaca" i "Kocham Fiuta". Ale obok takich orzeczeń są takie perełki jak:
















Samo "To to" jest już smacznym kąskiem dla lingwistów. Napisy takie polegają zawsze na formule "X to Y". Inaczej: "X jest Igrekiem". "To to" oznaczać może "To jest", "To istnieje", "To jest po prostu tym", itd, itp. Oczywiście prawda jest taka, że ktoś nie zdążył dopisać. Nie zmienia to faktu, że "To to".

Działanie Alicji samo w sobie przypomina akt przepisywania przez dziecko, które nie rozróżniając liter pisze cokolwiek (obok tabliczki "Kocham Bary'ego" jest tabliczka "Kocham Bary'ego pedała"); jednocześnie zestawiając w ten dziecięco-naiwny sposób inwektywy z napisem "Kocham" hiperbolizuje te inwektywy i zestawia je w absurdalną mozaikę.


















































Po rozwieszeniu poszliśmy na obiad. Gdy wróciliśmy, okazało się, że... tabliczek już nie ma. Liczyliśmy się z tym, ale ciekawi byliśmy motywów. Jakie było nasze szczęście, że nieopodal stała grupka młodzieży, a wśród nich dziewczyna, dzierżąca różową tabliczkę. Uzbrojeni w kamerę, ruszyliśmy do nich, by przeprowadzić wywiad. Wnioski są bardzo ciekawe.

Tabliczki zdarła brokowska młodzież. Byli dość zbulwersowani, bo nie rozumieli co to było i dlaczego się pojawiło. To co dla nas było zbiorem abstrakcyjnych imion i ksyw, dla nich były konkretnymi danymi. Wspomniana dziewczyna trzymała w dłoni tabliczkę z napisem

"Kocham Radka K"

Zerwała go, bo jest tylko jeden Radek K. w miasteczku i jest nim jej chłopak, z którym jest w ciąży. Była oburzona, że ktoś inny wyznaje Radkowi miłość. Mimo to, nie chciała niszczyć tabliczki, tylko wziąć ją na pamiątkę. "Teraz ja kocham Radka K." skonkludowała, uśmiechając się do kamery.

Inny chłopak, widząc napis

"Kocham sex"

zerwał go i przykleił sobie na motocykl. Sprawy lingwistyczne były zupełnie nieistotne. Ważne było do kogo te hasła były skierowane i w jakim świetle tę osobę stawiały. Albo, jeśli były o jakiejś czynności - to czy były śmieszne, czy nie. Bardzo miły pan o imieniu Krzysiek, zapytany przeze mnie na co możemy (my jako twórcy w gościnie) sobie pozwolić, a na co nie, odpowiedział, że możemy robić wszystko, póki nie dotykamy kogoś osobiście. Istotne było, że nie podeszliśmy z Alicją z postawą roszczeniową, lecz faktycznie ciekawi zdania odbiorców. I opłaciło się. Pouczająca wymiana poglądów.

***

Działanie Daniela

Zanim Alicja przystąpiła do akcji przystankowej, ja już miałem ogólny zarys swoich działań. Miały być głosem miejsc opuszczonych. Tym faktycznie było działanie pierwsze. Wszystkie zebrałem pod nazwą:

AKCJE ZACZEPNE

Oto zdjęcie pierwszej, opisanej już akcji:
















Druga wykonana została w nocy. Dowiedziałem się na plenerze, że widoczna z głównej drogi górka, sąsiadująca z pięknym cmentarzem katolickim i zupełnie zaniedbanym cmentarzem żydowskim, jest w istocie swej kurhanem. Zbiorową mogiłą po dżumie, która nawiedziła Brok w XVIII wieku. Zobaczywszy spacerujące po górce matki z dziećmi, i dostrzegłszy wzniosły nastrój towarzyszący dniu 3. maja, wetknąłem na czubku kurhanu zrobiony z żerdzi krzyż żałobny. Żerdzie były co prawda przywiezione z Warszawy, ale wstęgę odciąłem z plandeki przysłaniającej leżące nieopodal drewno. Zrozumiałem przy tym, że moje działania muszą inkoroporować elementy znalezione, by były prawdziwym głosem miejsca.

























Niestety po półtora dnia krzyż został wyjęty. Wstęgę znalazłem rzuconą na zboczu górki, klin podtrzymujący wciąż był w ziemi (widać na poniższym zdjęciu), ale żerdzi ani śladu. Młodzież by je raczej połamała i zostawiła niedaleko. Pewnie by nie bawili się w wyciąganie krzyża, tylko złamali go kopnięciem. Wszystko wskazuje na oburzonego starszego mieszkańca. Żałuję tylko, że nie zdążyłem przeprowadzić wywiadu z odbiorcami, póki krzyż jeszcze stał.
















Do wcześniejszych założeń doszło w tym czasie kolejne - każda z akcji zaczepnych ma inny charakter, pierwsza - zabawowy. Druga - pomnikowy. Łącznie miało ich być 5, ale po przystankowej rozmowie i uwagach Krzyśka zrezygnowałem z dwóch, które odbyłyby się kosztem mieszkańców. A nie przyjechałem tam dla poczucia jakiejś sadystycznej satysfakcji.

Ograniczyłem się już tylko do akcji trzeciej, o charakterze krytycznym. Mając wciąż w głowie myśl przewodnią - "głos miejsc zapomnianych", wybrałem za cel opuszczoną szkołę przy głównej drodze. Jednocześnie, obserwując niektóre działania plenerowe moich towarzyszy, i będąc po wieczornym wypadzie do okolicznego pubu, gdzie wszyscy miejscowi, ku naszej uciesze, zaczęli się bić, poczułem że jesteśmy intruzami.
Ludzie dla miejsc.
Ludzie z miasta dla ludzi z miasteczek i wsi.
Ludzie z jednej zamkniętej grupy dla drugiej.
Podsumowałem te myśli trzecią akcją zaczepną:
































Istotne dla tych akcji jest ich przypadkowy, naturalny charakter. Dla typowego przechodnia ludki w budynku są żartem budowniczego, który może rozbawić; krzyż podporządkowuje sobie górkę, czyniąc ją nietykalnym obiektem sakralnym, przed którym ma się szacunek; a tablice przed szkołą są pozostałością po pijackiej zabawie miejscowej młodzieży. Pewnie nawet napis zostanie wzięty za prawdziwy tytuł lekcji z przysposobienia obronnego (znalazłem tam gdzie tablice - książkę z lat 60.). Wszystkie trzy akcje są site specific, mogą zadziałać tylko w określonych miejscach. Bez opisu przy zdjęciach nie byłyby zrozumiałe dla człowieka oglądającego je na wystawie. Też, zwłaszcza akcja trzecia, nie odbiegają od tego, co robię np. w komiksie. Ale inne medium pozwoliło na inną formę działania.

***

Następnym razem opiszę inne akcje plenerowe i przeanalizuję czy się sprawdziły w tych konkretnych warunkach, czy nie.

Do przeczytania wkrótce!

4 komentarze:

Kato pisze...

19 maja (poniedziałek), godz. 17:15
Wodiczko na SWPS w otwierajacym wykladzie

sali jeszcze nie znam.

A zdjecia widzialem od Zuzy rozne, opowiadala mi. A wiec chyba w koncu nic nie wydales z tych 400zl

Daniel Chmielewski pisze...

I będę mógł się wemsknąć? Ale super! Zobaczymy, czy będzie to spełnienie marzeń, czy gorzki zawód. Broniłem go na plenerze podczas jednego z wykładów! Mam nadzieję, że słusznie.

Z 400 złotych wydałem trochę na białą farbę do ścian, na żerdzie, blejtramy (które miały w jednym z pomysłów posłużyć jako kadry rzeczywistości właśnie) i kilka sprejów. Łącznie chyba z 200 złotych.

Spreje wykorzystam w akcjach ulicznych, pomysł z blejtramami może kiedyś wykorzystam, gdy go dopracuję, a żerdzie się przydały do krzyża.

Trzeba było wydać te pieniądze, bo by przepadły, ale nie miałem siły wydać pozostałe 200 złotych. Znajomi nie jadący na plener pokupowali za nie materiały na zajęcia. Najważniejszy jest umiar!

stefan pisze...

jestem mieszkańcem broku i mi osobiście podoba się ta akcja. Mam nadzieję że będą prowadzone następne

Daniel Chmielewski pisze...

Dziękuję bardzo, Stefanie. Bardzo dużo znaczą Twoje słowa. Zobaczymy jak będzie z kontynuacją, ale mam nadzieję, że nie był to jednorazowy eksperyment.