BLOG DANIELA CHMIELEWSKIEGO

.

wtorek, 30 grudnia 2008

O definicjach i dyskusji

Uświadomiłem sobie dziś, że gdyby moje hipotetyczne dziecko podeszło do mnie i spytało: Tato, a co to jest kolor?, zaplątałbym się i poplątał i pewnie wymyślił coś zupełnie bezsensownego. Dla wszystkich potencjalnych i już pełnoprawnych ojców przychodzę z pomocą.

Kącik słownikowy

kolor 1. postrzegana wzrokowo właściwość przedmiotu zależna od stopnia pochłaniania, rozpraszania lub przepuszczania promieni świetlnych; barwa. 2. substancja barwiąca; barwnik, farba. 3. kolory (lm), pot. a) różowe zabarwienie policzków, rumieńce. b) barwna odzież, bielizna; także: barwne nici, tkaniny. 4. karc. każdy z czterech zespołów kart w talii, opatrzonych jednakowym znakiem i barwą (pik, trefl - czarne; karo, kier - czerwone).
(łac. color)
Słownik wyrazów obcych PWN, 1999

Podaję definicję bo:
a) była jedna rzecz w dzieciństwie, która spowodowała, że od bardzo młodych lat zacząłem czytać encyklopedię (skutek pozytywny), ale też podchodzić bardzo krytycznie, jeśli nie wręcz pogardliwie czasem, do autorytetów (skutek negatywny). Co to za rzecz? Szedłem do mamy i pytałem: Co to jest X? A mama, skonfundowana, myślała przez chwilę, po czym najczęściej odpowiadała przykładem: No, ekhm, Y potrafi być trochę X w sytuacji Z. Robiły się z tego nowe niewiadome i nie wiedziałem gdzie leży sedno. Szedłem do ojca i pytałem: Tato, co to jest X? Zdarzało się, że ojciec, posiadający większą słownikową wiedzę od matki, przedstawiał jakąś zadowalającą definicję. Co myślał wtedy młody Daniel? Matko, jesteś niekompetentna. Zdarzało się również, że ojciec też wymyślał na poczekaniu jakąś analogię. Jaki wtedy dostawałem sygnał? Każdy ma własną definicję na wszystko, więc jak my tu w ogóle mamy się dogadać w czymkolwiek? Po czym szedłem do encyklopedii i czytając definicję dochodziłem do wniosku: Oboje moi rodzice są niekompetentni, bo nie potrafili wyjaśnić sedna, co potrafił autor danego artykułu w encyklopedii (była to 24 tomowa edycja Worldbook, a nie żałosny zbiór skrótów myślowych jakim jest 6 tomowa encyklopedia PWN. Wadą był nacisk na wszystko dotyczące Stanów Zjednoczonych, plusem były porządnej długości, ilustrowane i pisane przystępnym językiem artykuły na temat każdego hasła).

b) również bardzo pouczające jest dowiedzenie się o etymologii różnych słów. Gdy zacząłem w liceum nałogowo czytać Gombrowicza, to podczas pierwszych lektur musiałem po każdej przeczytanej stronie zaglądać do słownika wyrazów obcych kilka do kilkunastu razy w celu rozszyfrowania jakiegoś francuskiego przysłowia lub łacińskiego skrótu, nie licząc dziwnych, długich słów, którymi pisarz lubial okraszać swoje utwory. Nie ma innego wyjścia. Jak człowiek zaczyna obcować z taką literaturą, to musi spędzić te kilka godzin nad słownikiem. Ale to tak jak z Mechaniczną Pomarańczą. Przez pierwsze 20 stron lektury ledwo co mogłem zrozumieć i co pół zdania wędrowałem do słowniczka na końcu książki, lecz potem szło już coraz gładziej. Jako dziecko czytałem BARDZO dużo książek, ale raczej nie miały zbyt skomplikowanego słownictwa. Gdy przyjechałem do Polski w wieku 12 lat, przestałem na długi okres czytać po angielsku. I pewnego razu, pod koniec liceum, już po przejściach z Gombrowiczem i słownikiem wyrazów obcych, natrafiłem na The joke by Milan Kundera, w pewnym antykwariacie w Bukareszcie (Co robiłem w Rumunii to historia na kiedy indziej). Nie wiedziałem co to i kto to, ale na okładce napisane było "By the author of The Unbearable Lightness of Being" i coś mi się kołatało, że to taki chyba film jest, co to warto znać, więc kupiłem Żart po angielsku. Jakież było moje zdziwienie, gdy zacząłem czytać, a tam same superskomplikowane intelektualne wyrazy. Jakież było moje zdziwienie, gdy dotarło do mnie, iż rozumiem co czytam! Okazało się, że większość trudnych słów, wykorzystywanych w literaturze, filozofii, psychologii, ogólnie pojętej wiedzy o kulturze, wymyślono już w starożytnym Rzymie i Grecji. Stąd prawie każde słowo, którego szukam, znajduję w słowniku wyrazów obcych. Stąd też, nie licząc innych końcówek wyrazów w każdym języku, wyrazy te są takie same po polsku i angielsku, francusku i niemiecku. Znając etymologię wyrazów, możemy o wiele łatwiej komunikować się z całą Zachodnią cywilizacją.

c) definicje słownikowe są umowne, nieprecyzyjne, ale są. Spisane. Czarno na białym. Są jakims punktem odniesienia. Pierwsze dwa lata na Akademii spędziłem na często jałowych rozmowach o tym czym jest sztuka; co jest sztuką; co wchodzi w zakres sztuki itd. Widząc bezproduktywność tego wszystkiego porzuciłem pojęcie sztuki w ogóle, uznając je wyłącznie w odniesieniu do systemu nomenklaturalnego pozwalającej na archiwizowanie i opisywanie pewnej grupy działań i wytworów. Ale o tym też kiedy indziej, a właściwie krok po kroku, cały czas odsłaniam ten pogląd tu i ówdzie uważnym czytelnikom i odbiorcom mojej twórczości. Zawuważcie proszę, że zawsze używam pojęć Twórca i Twórczość. Nigdy Artysta i Sztuka (te słowa pojawiają się w Powidoku, ale już wcześniej tłumaczyłem się z tej niekonsekwencji). Artystą staje się człowiek uznany za Artystę w ramach umowy społecznej (może sam narzucić sobie taki tytuł i wizerunek, przyspieszając konsensus społeczny). Nie interesują mnie umowy społeczne. A dokładniej, interesują, i to bardzo, ale oglądane z zewnętrznej perspektywy. Tak w ogóle, to powinienem używać pojeć Wytwórca i Wytwór, ale pozwoliłem sobie na wygodny dla czytelników skrót myślowy. Ale wracając - Jałowe dyskusje na Akademii.

Jak miały nie być jałowe, gdy nie mieliśmy ustalonego gruntu? Każdy mówił o Formie, ale pojmował ją inaczej. Tak samo Treść nie jest synonimiczna z warstwą literacką. Ale każdy brnął w swoje, próbując przekonywać innych do swoich racji.

Miałem napisać dziś o tym dlaczego tacy ludzie jak jeden z najważniejszych krytyków doby modernizmu, Clement Greenberg, są niebezpieczni i o tym, że stosowana tak przez pana Greenberga, jak i przez takich ludzi jak ja retoryka musi być przetrawiana przez czytelnika bardzo krytycznie, nim ten pozwoli sobie na jakiekolwiek przyswojenie wyłożonych poglądów. Pozostawię to jednak na następny raz, skoro sam wstęp do tego artykułu przerodził się w samoistny twór z początkiem, rozwinięciem i końcem.

Zakończenie. Napisałem o jałowości dyskusji. Nie pamiętam, bym gdziekolwiek w Pubie pod Picadorem przywoływał swój pogląd na dyskusję. Zrobię to zatem tutaj.

Najpierw, w ramach klamry, definicja słownikowa:

dyskusja ustna lub pisemna wymiana zdań na jakiś temat, wspólne rozpatrywanie jakiegoś zagadnienia, rozmowa, dysputa.
(fr. discussion, z łac. discussio, od dis-cutio 'roztrząsam, rozbijam na drobne kawałki')
Słownik wyrazów obcych PWN, 1999
W praktyce ludzie niespecjalnie trzymają się definicji, zwłaszcza gdy chodzi o sprawy fundamentalne, sprawy poglądów (religijnych, kulturowych, politycznych, etc.). W praktyce dyskusje takie wygladają na przekonywanie drugiej osoby do swojej racji. Zamienia się to w grę, w rywalizację.

Zwłaszcza żałosny jest pewien trick wykorzystywany na forach internetowych. Po jałowej dyskusji, która już wszystkich zaczyna denerwować lub nudzić (a moderatorzy biegną w stronę dyskutantów z podniesioną czerwoną karteczką), jeden z prowodyrów kończy, niby stawiając na konsenus - No faktycznie, każdy ma swoje poglądy, skończmy to już - choć zauważcie, że mamy tu typowe zachowanie podbudowujące ego - Mądrzejszy ustępuje glupszemu. Ale trick polega na coupe de grâce "ustępującego", bo kończy on swoją wypowiedź lapidarnym zdaniem typu - ale ja jednak uważam tę książkę za kiepską / ale ja bym nigdy nie mógł spojrzeć na siebie w lustrze, gdybym tak postąpił / etc. No trzeba, prawda?! Trzeba jeszcze tego kuksańca dać i między wierszami krzyknąć - Ale i tak JA mam rację, frajerze! Po tym zakończeniu następuje delikatna czkawka, kilka quasi-kurtuazyjnych postów albo między prowodryami, albo napisane przez ich stronników i sprawa gaśnie.

Otóż, uważam, że dyskusja nie polega na przekonaniu drugiej osoby do swojej racji. W ogóle uważam, że w dyskusji wcale nie chodzi o naszego dyskutanta.

Dyskusja jest przyjrzeniem się własnemu poglądowi i sprawdzeniem czy są w nim dziury logiczne. Druga osoba jest naszym advocatus diaboli i wypowiada to, co sami byśmy powiedzieli, gdybyśmy byli wobec siebie bardziej krytyczni. My jednak stosujemy taryfę ulgową wobec siebie i przymykamy oczy na nasze błędy logiczne. Celem dyskusji jest zauważenie, za pomocą drugiej osoby, pewnych dziur, by potem samemu nad nimi popracować. Jeśli z kolei zauważonych dziur nie da się zalepić, trzeba zmienić pogląd. Rzadko się to zdarza - najczęściej w kwestii religii - każdy kto porzucił wiarę katolicką wyniesioną z domu, albo właśnie wrócił do czynnej wiary po kilku latach kwestionowania jej, wie o co chodzi.

Powyżej wyłożona myśl jest podstawą, na bazie której tworzę swój system światopoglądowy. Dzieki niej nie wchodzę już w jałowe dyskusje (chyba że czasem, dla intelektualnej stymulacji i zabawy). Konsekwetnie eliminuję kolejne zbędne obszary powstałe między ludźmi tylko po to, by zapełnić czas, by go ustrukturalizować. A ja nie mam czasu na kłócenie się czy Piramida Zwierząt Kozyry jest sztuką, czy nią nie jest, bo to jest dyskusja peryferyjna, nie mająca żadnego celu.

Oczywiście, żebyśmy mogli istnieć stadnie, potrzebny jest konsensus. Bez umów społecznych nigdzie nie zajdziemy. Wydaje mi się jednak, że podchodząc do dyskusji tak jak opisałem to powyżej, nacisk nie jest postawiony na atak, a na samorozwój, na krytyczną introspekcję. A gdy jesteśmy krytyczni wobec siebie, potrafimy dostrzec gdzie czynimy coś tylko dla własnego zysku, a gdzie faktycznie ustąpić się nie da. Z praktyki wiem, że gdy kończymy strzelać swoimi racjami w świętej wojnie samozadowolenia, to zawsze znajdzie się wystarczająco duży obszar na wspólne zasiedlenie i koegzystkowanie. Tak duży obszar, że spokojnie znajdziemy również miejsce na pielęgnowanie własnego ogródka, bez straty dla własnego ego.

Brak komentarzy: