BLOG DANIELA CHMIELEWSKIEGO

.

poniedziałek, 16 marca 2009

ZŁAGODZIĆ BÓL ISTNIENIA TENTAKLEM czyli subiektywny opis WSK 2009 i krytyczna analiza wybitnego polskiego komiksu - Łoczmen Pe eL

Kolejne Warszawskie Spotkania Komiksowe za nami. W tym roku postanowiłem je potraktować wyłącznie jako okazję do spotkania znajomych, z których wielu dotychczas znałem jedynie w postaci binarnej.

Oczywiście nie mogło być tak prosto, bo mnie timof wrobił w rolę tłumacza dla Christopha Heuera i moderatora podczas spotkania z Niemcem na dużej sali w sobotę. Jako człowiek który spędził 10 swoich prawie pierwszych lat w angielskojęzycznym kraju znam angielski bardzo dobrze. Ale przez ostatnie lata jedyną osobą, z którą na co dzień rozmawiałem w tym języku był brat i też słowa potrzebne do rozmowy ograniczały się do następujących: bloody, fucking, shit, damn, awesome, noob, dickhead, book, movie, comic, work, sandwich, good night + jakieśtam łączniki. A od kiedy brat kupił sobie laptopa, to właściwie tylko do siebie pisaliśmy, choć był w pokoju obok. A niedawno się wyprowadził i zostałem sam. Sam z mamą. Muszę zapuścić tylko wąsy (bo w starych swetrach już chodzę). Ale anegdotki o mojej smutnej egzystencji na bok, angielski mi strasznie zardzewiał przez te lata, a wyniszczona zapewne przez THC pamięć dyskwalifikuje mnie jako tłumacza symultanicznego. Jednak brak asertywności robi swoje i podpisałem cyrograf.

Do tego okazało się, że po tym jak ostatnimi czasy głównie siedzę w zamknietych czterech ścianach i kontakt ze światem mam w większej części tylko wirtualny, taki tłum bliższych i dalszych znajomych, jak i jeszcze większy tłum nieznajomych wypełniających otaczającą mnie przestrzeń doprowadził do stanów lękowych, przez co przez pół soboty trzęsły mi się ręce i ledwo mogłem utrzymać cienkopis w dłoni.

Tak naprawdę obawiać się czego nie miałem. Na jedno spotkanie z dziennikarzem (gdzie miałem tłumaczyć) się spóźniłem i poradzili sobie beze mnie. Spóźniłem się, bo zaprzęgłem biednych znajomych, którzy mieli nieszczęście znaleźć się na mojej drodze, do niesienia sztalug z Akademii Sztuk Pięknych do Palladium. Wielkie podziękowania dla Piotrka, Łukasza, Marcina i Tomka. (Panowie, darmowe piwo macie od Pauliny na następnej Bitwie Komiksowej, na której się zjawicie). Na spotkanie z Heurem w dużej sali zjawili się tylko młodzi ludzie władający angielskim na tyle, że jednogłośnie zrezygnowali z usług tłumacza (co jest najlepszym wyjściem, bo nie zakłóca przekazu mówiącego). A sam Christoph Heuer okazał się fantastycznym człowiekiem i bardzo zaangażowanym twórcą. Jako rysownik jest niespecjalny i jako scenarzysta też nie powala jak mistrzowie, ale potrafi na tyle dobrze skonstruować komiks, że ja przy Pierwszej wiośnie autentycznie się wzruszałem. Na scenie z kolei brylował jak wytrawny szołmen, ignorując fakt, iż na spotkanie z nim przyszło pewnie z 20 osób. Pod wieczór byłem świadkiem wywiadu, jakiego udzielił Hubertowi Kuberskiemu z Gildii. Hubert nastawił się na szybką rozmowę w kwadrans i w ostatniej chwili dopisywał sobie dziesiąte pytanie do listy, bo czuł że za mało ma tematów na wywiad. Zadał pierwsze, włączył dyktafon i Christoph mówił aż nie skończyła się taśma. Cała rozmowa, a właściwie monolog, trwał z półtorej godziny i był najbardziej wzruszającym wykładem, na jakimkolwiek w życiu byłem. To co Heuer opowiadał o wojnie, o swojej rodzinie, o podejściu do twórczości, zwaliło mnie z nóg i zdzieliło po głowie. Nie będę zdradzał o czym była mowa. Wierzę, że Hubert wyciśnie z tego esencję.

Tyle właściwie pamiętam z sobotniego dnia. Z wspomnianego wywiadu wyszedłem na sam koniec bitwy komiksowej, żeby ujrzeć Rebelkę i Szneidera tworzących najdziwniejsze układy choreograficzne, przy okazji rysując wspólny rysunek na dwóch zestawionych ze sobą sztalugach. Spokojnie mogliby tym wirtuozerskim popisem przejść eliminacje kolejnej edycji Masz Talent.

Warszawskie Spotkania zaczęły się dla mnie właściwie dzień wcześniej, kiedy to odebrałem z dworca Marcina Podolca (ale mi się rym zrobił niemalże). Po pysznym kurczaku z ziemniaczkami, jaki przyrządziła nam moja matka, przysiedliśmy późną nocą do pracy nad wspólnym albumem komiksowym. Jak przystało na profesjonalistów, w cztery godziny rozpisaliśmy lekko ponad stustronicowe dzieło. Będzie tu wszystko - intryga, akcja, wgląd w kondycję współczesnego człowieka - całość utrzymana w klimacie subtelnego humoru i delikatnej melancholii, jaką charakteryzuje się autorski komiks Marcina - Kapitan Sheer.

Jak się pisze genialny stustronicowy scenariusz w cztery godziny? - zapytają zapewne niektórzy aspirujący adepci scenariuszopisarstwa. Po pierwsze, trzeba wymazać z pamięci te wszystkie obrazki scenariuszy, jakie się widzi tu i ówdzie. Z rozpiskiem na sceny, dialogami, itd. To jest ostatni, kosmetyczny etap pracy. Już nieraz pracowałem z ludźmi, którzy myśleli że scenariusz można zacząć od "Kamera pokazuje mały sklepik w mieście", potem przejść do dialogu ludzi w tym sklepie, itd. Może i są ludzie, którzy tak potrafią pracować. Ja takich nie znam. Przynajmniej takich, co potrafią przy takim trybie pracy stworzyć coś chociażby troszkę interesującego. Dla Was, drodzy Adepci, zamieszczam pierwsze 63 strony scenariusza (ocenzurowałem fragmenty spoilerujące).

Oczywiście na drugiej kartce mamy rozpisane portrety psychologiczne postaci, które są najpierwszejszą rzeczą, jaką trzeba zrobić przy jakiejkolwiek dłuższej formie. Na trzeciej kartce mamy rozpisaną ukrytą intrygę wiążącą się z głównymi wydarzeniami (jak to robi Czarny Frachtowiec w Strażnikach). Jak skończę dzisiejszy wpis blogowy, to już grzecznie w Łerdzie spiszę co się kryje pod tymi wszystkim wykresami i cyframi. To wszystko to jest kosmetyka. Czy pod cyfrą drugą kryje się większe pomieszczenie z takimi i siakimi przedmiotami, czy mniejszy pokoik z widokiem na morze, to jest mało istotne. Tu jest miejsce na smaczki, gdzie autorzy mówią sobie - O! Dajmy okno z widokiem na morze, a w tle ktoś będzie szedł po plaży, co czytelnicy mogą sobie zinterpretować jako bla bla bla... Ja wyślę Marcinowi plik w Łerdzie, on pod każdym akapitem napisze co mu nie pasuje, dojdziemy do konsensusu, a potem już szkic pierwszy (thumbnailowy), szkic drugi (taki dokładniejszy), szkic trzeci (już na gotowych kartkach), tusz, postprodukcja komputerowa, wydanie i wygrzewanie się w blasku chwały.

Zaraz ktoś mi wypomni, że chwilę temu napisałem, że odpoczywam od komiksów na jakiś czas. No ale tak to już jest z tym brakiem asertywności.

O wszelkich innych spotkaniach, już bardziej towarzyskich, niż twórczych, nie będę się rozpisywał. Jednakże ogromnie się cieszę, że nadarzyła się okazja do poznania osobiście Maćka (jest w tym coś dziwnego, że za każdym razem, jak spotykam kogoś z tzw. Ziniolowej ekipy - Wojtka, Dominika, teraz Maćka, to czuję jakbyśmy znali się od dawna i nawiązuje się wręcz telepatyczna więź, jeśli chodzi o wszelkie gusta, itd.), Tomka (posiadającego ten styl pisania i myślenia, który jest mi najbliższy), Unkę (której jestem największym fanem, pewnie ex aequo z całym tłumem wielbicieli jej talentu), Roberta (prawdopodobnie najlepszego cartoonowca, jakiego posiada nasza fala*) i Janka (z którym owocna znajomość się zaczęła od chyba najbardziej niemiłosiernej krytyki, jaką kiedykolwiek popełniłem, nie licząc wszelkich przekleństw wygłaszanych pod adresem filmu From Hell).

Wielkie joł dla wszystkich ziomów, z którymi mogłem się znów spotkać po pół roku od MFK - głównie dla Maćka, Bartka, Kajetana i Rafała, bo akurat mieliśmy szansę na dłuższe, spokojniejsze rozmowy, niż "hej, hej" w biegu podczas imprezowego szaleństwa. Również wielkie dzięki dla Łukasza Dybalskiego, który jako jedyny z moich niekomiksowych znajomych wpadł wesprzeć duchowo i faktycznie duchowo wsparł.

* O co mi chodzi z tą "naszą falą"? Zdegustowany wszelkimi idiotycznymi dyskusjami o "pokoleniach", czego wisienką na torcie lub kroplą przelewającą czarę goryczy był artykuł o Pokoleniu Power, doszedłem do wniosku, że bezpieczniej będzie mówić o falach, czyli ludziach mających debiuty w podobnym czasie. Karol Kalinowski jest raptem o rok starszy ode mnie, ale jego Kaerelki czytałem w Produkcie na początku tej dekady. Marcin Podolec ma 17 lat, ale zadebiutował Sercem w tym samym czasie, co ja Powidokiem. Tak więc i Marcin i ja i Rafał Bąkowicz i Wojtek Stefaniec i Unka Odya są kolejną falą po Produktywnych. Ile już fal miała polska historia komiksu? To już jest sprawa dla komiksologów.

Komiksów kupiłem tyle co nic. Nabyłem archiwalia prawdziwego, kserowanego Ziniola (dzieciaki teraz z ich fotoszopami i drukarniami nie doświadczą nigdy magii związanej z wycinaniem rysunków do zina nożyczkami i wklejaniem do matrycy za pomocą kleju; lub złego wcelowania w grzbiet przy własnoręcznym zszywaniu). Wsparłem autorów Szramy, bo wierzę, że też będę tak szczęśliwy dzięki temu komiksowi, jak inni jego posiadacze. Na biurku mym również leży drugie Rry i dwa dość niezwykłe komiksy autorstwa pana Tomka Obelskiego.

O komiksach Złagodzić ból istnienia i Łowcy napiszę osobny esej. Rzeknę tylko, że były w jednym z warszawskich pubów rozchwytywane niczym Hard swego czasu. Udzieliła się wszystkim atmosfera twórczości pana Tomasza i nastąpiło czytanie na głos. Maciej Pałka swoim tymbrem nadał całej sytuacji odpowiednio wzniosły ton i czułem się prawie jak na wieczorku recytatorskim.

Tyle impresji jeśli chodzi o imprezę. O wszelkich późniejszych ekscesach będę milczał. Poza jednym.

Dziewiąte Warszawskie Spotkania Komiksowe przejdą do historii jako data, kiedy to Polscy komiksiarze pokonali wszelkie podziały i zrzeszyli się na chwilę, by oddać hołd dla jednego z najważniejszych dzieł nie tylko amerykańskiego komiksu, ale i komiksu w ogóle.

W nocy z 14 na 15 marca 2009 powstała pięciostronicowa historia

ŁOCZMEN Pe eL


Tworzyli po kadrze (w kolejności występowania): Tomasz Pastuszka, Łukasz Babiel, Robert Sienicki, Maciej Łazowski, Piotr Nowacki, Konrad Okoński, Daniel Chmielewski, Filip Myszkowski, Bartosz Szymkiewicz, Maciej Pałka, Tomasz Lew Leśniak, Rafał Skarżycki, Robert Adler, Bartosz Sztybor, Michał Śledziński i inni (brakujące nazwiska wkrótce uzupełnię).

Cóż można rzec? Wiadomo, że przeniesienie tak ogromnej, wielowątkowej historii do krótszego czasowo lub przestrzennie formatu jest niemożliwe (co widać po bolesnym spłyceniu w filmie Zacka Snydera). Polscy komiksiarze postanowili nie dokonywać wiernej adaptacji. Trzeba było wybrać jakąś oś problemową, i zbudować wokół niej fabułę od nowa. Jak wiemy w Strażnikach Moore przygląda się samej instytucji superbohatera. Skąd bierze się fascynacja tymi postaciami? Dlaczego niektórzy chcą kryć twarz za maską? Czy można mówić o jakichkolwiek szlachetnych pobudkach w przypadku "superbohaterów", czy są to ludzie zakompleksieni, szukający w ten nietypowy sposób ujścia dla swych tłamszonych żądz? Moore idzie jeszcze głębiej z tymi pytaniami, osadzając swoją grupę herosów w naszym świecie, w naszej niedawnej historii. Choć jego postacie deformują nasze dzieje - wpływają na bieg wydarzeń.

Wydawałoby się, że niemożliwym jest opowiedzieć o choć jednym z tych zagadnień na kilku stronach. O tym się już nie dowiemy, bo komiksiarze znaleźli jeszcze jedno wyjście. Wybrali drobny szczegół, który pojawia się w Straznikach, ale jest tylko powierzchownie potraktowane przez autora. To było wyjście! Dopowiedzieć to, co Moore przemilczał. Temat został obrany - penis doktora Manhattana.

Jest to zaiste ciekawy motyw. Manhattan z jednej strony jest istotą niemalże boską, omnipotentną. Czyż nie jest ironiczne, by miał on problemy z potencją? Czy polski Manhattan jest parabolą skobieciałego mężczyzny? Z jednej strony moda metroseksualna i emo, z drugiej coraz więcej wpływowych jednostek mówiących It's OK to be gay. Może faktycznie jest OK? Dlatego Manhattan ukazuje na początku komiksu swemu męskiemu towarzyszowi swoje narzędzie, szukając akceptacji u innego mężczyzny. Jednakże jego drąg flaczeje. Czyżby jednak Manhattan nie czul się wygodnie przy afiszowaniu swego dżordża przed innymi przedstawicielami swojej płci? Boska istota, żyjąca ponad ludzkimi wartościami powinna od razu móc odpowiedzieć na to pytanie. I tu pojawia się drugie dno sflaczałego fiuta Manhattana. To nie jest problem zwykłej erekcji. On nie potrafi istnieć w ponadczłowieczej relatywności w świecie ludzi, którzy dążą do wartości, lecz każdy do innych. Gott ist Tott - pisał Nietzche. Polscy twórcy dopowiadają: Bóg nie żyje, bo w wyniku zbytniego rozrostu ludności na Ziemi nastąpiła zbytnia demokratyzacja wartości. By wskrzesić Boga, musimy ograniczyć się do kilku prostych prawd. A resztę zlikwidować.

W tym to celu pojawia się na scenie Rorschach, jedyna postać o klarownych poglądach. On staje na czele śledztwa, które ma zwrócić Manhattanowi (symbolowi Boga) jego miejsce na świecie. Sprawa komplikuje się, gdy zaczynają chodzić pogłoski o tym, że pyta Manhattana jest sztuczna. Jest to refleksja nawiązująca do materialistycznego egzystencjalizmu - czy Boga stworzyli ludzie? Jeśli tak, to Rorschach okaże się nie rycerzem światła, a szaleńcem.

Niczym Ulysses Joyce'a, Łoczmen Pe eL odsłania wszelkie porządki pojawiające się w naszej kulturze. Reprezentantem postmodernistycznego nihilizmu (określanego tu jako "ciemne sprawki") jest Komediant. Powiązany z nim chronologicznie jest Moloch, jako reprezentant czasów "po-postmodernistycznych". Wynika to z formalnego zabiegu, jaki zastosowano - mianowicie chronologicznie ukazanie Molocha po wprowadzeniu do komiksu Komedianta.

Proszę zwrócić uwagę na sztucznego penisa w kształcie tak zwanego tentakla, czyli odnóża ośmiornicy w siódmym kadrze na pierwszej planszy. Sama nazwa - tentakl - jak i symboliczna wartość motywu są tworem Tomasza Pastuszki. Jednakże, symbolika tentakla wymaga osobnego artykułu, który pewnie niebawem zostanie napisany.

Rorschach w konfrontacji z Molochem zostaje zbrukany, niczym bohater francuskiego filmu awangardowego 29 palms. Ma to wpływ na sprzęgnięte z nim bóstwo, którego był wojownikiem. Manhattan zaczyna czuć się pewniej seksualnie przy mężczyznach i następuje pełna czułości scena mierzenia prąci miarkami z panem Sową. Warto zaznaczyć, że Sowa nie jest przypadkowym pseudonimem. Sowa symbolizuje mądrość. Mądrość z kolei to filozofia - "umiłowanie mądrości". Platon, będący filozofem, założył pierwszą akademię. Wiadomym jest jak wyglądała sprawa seksualności wśród Platona i jego uczniów. Nie inaczej jest chociażby na współczesnych Akademiach Sztuk Pięknych, gdzie panuje rozwiązłość seksualna i eksperymenty z przedstawicielami obojga płci. Stąd też, gdy nagle zjawia się kolejna przedstawicielka Akademii - Pani Sowa, Manhattan dostaje pełnej erekcji - rozpływa się w relatywizmie, obejmuje biseksualizm jako właściwą orientację po-postmodernistyczną.

Pani Sowa nie jest, jak można by sądzić na pierwszy rzut oka, uległa. Jest właśnie uosobieniem silnej ponad-genderowej postawy polegającej na strukturalizowaniu czasu wyłącznie hedonistycznie na zasadzie solipsystycznej. Manhattan okazuje się wytworem jej wyobraźni. Jej osobistym żywym wibratorem.

Jednym z najambitniejszych zabiegów komiksu jest zawieszenie akcji komentującym w ekranie telewizora dziennikarzem - oczywiste nawiązanie do słynnego komiksu Millera - Powrót mrocznego rycerza. Równocześnie parafrazuje jedną z najpotężniejszych scen w Akirze Katsuhiro Otomo, gdzie zniszczenie miasta poprzedzone jest obyczajowymi wtrętami, ukazującymi ludzi podczas zwykłych codziennych czynności. Alan Moore przed ostateczną katastrofą w Strażnikach też zawiesza w ten sposób akcję. Nowatorskość Bartka Sztybora polega na przemyceniu ważnych treści publicystycznych w tym "obyczajowym wtręcie". Autor o kwestii dziennikarza pisze: Są tematy, których popkultura nie chce poruszać. Od zawsze się temu sprzeciwiałem i dlatego w swojej twórczości staram się przełamywać bariery. Stąd zwrot o 'ruchaniu delfinów', który - bez fałszywej skromności - jest pierwszym zwrotem ujętym w formie komiksu, który odnosi się do popularyzacji stanów zoofilicznych. Sam dziennikarz i umiejscowienie sceny w studiu telewizyjnym to z kolei próba uświadomienia ludzi o nieskrępowanej niczym potędze, a jednocześnie tabloidyzacji mediów. Poza tym zawsze interesowała mnie symbolika i stąd zwrot o 'człowieku szynce', którego to - jako twórca - tłumaczyć nie mogę. Ten symbol powinien obronić się sam.

Jak w Akirze i w oryginalnych Strażnikach, tak tu następuje zapowiadana katastrofa. Ostatni kadr na opisywanej planszy ukazuje ostateczny upadek tego, czemu hołdował Rorschach. Michał Śledziński w najpiękniejszej alegorycznej scenie w polskim komiksie od czasów Ósmej Czary Owedyka przedstawia nam kapitulację obrońcy wartości doby Reformacji.

Plansza trzecia jest newralgiczna dla całej historii. Po pierwsze, jest centralna - jest osią symetrii. Po drugie nawiązuje dialog z pierwowzorem w związku z kwestią czasu - lecz idzie jeszcze dalej formalnie, niż Gibbons w Strażnikach. Bartek Szymkiewicz przełamuje czwartą ścianę i w doskonały sposób likwiduje granicę między światem fikcyjnym a rzeczywistym, przebijając się rysunkiem z planszy na planszę. Między nimi nie ma tylko zwykłej rozrysowanej przestrzeni. Marker przebił się przez realnie istniejący papier! Wkroczył w nasz świat. A jednocześnie wciągnął nas w solipsystyczną wizję Pani Sowy. Czyżby to czytelnik był doktorem Manhattanem? Taka możliwość jest zasugerowana. Bo czyż czytelnik nie ma wręcz boskiej mocy nad komiksem? Może go w każdej chwili przestać czytać, pogrążając komiks w niebyt.

Przy takim przeładowaniu intelektualnym, dwaj Roberci, Adler i Sienicki postanowili uatrakcyjnić dzieło dla co prostszych, mniej wymagających odbiorców. Wprowadzili bardzo skomplikowaną choreograficznie scenę pełną ciętych ripost i one-linerów, które zapewne zyskają miano kultowych. Peter Parker może tylko pozazdrościć.

Ale uwaga! Niech nie zwodzi Państwa humorystyczny ton sceny. Pod nim, niczym w Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie Zelenki, ukryty jest kolejny ambitny zabieg- przejście od komedii do tragedii. Sowa, będąc tylko człowiekiem, potrzebuje coraz większe dawki przyjemności, coraz silniejszych bodźców. Gdy stworzony przez nią Manhattan przestaje jej wystarczać, kreuje sobie Rorschacha, by zgodnie z zasadą "wiecznego powrotu" dokonywać przez całą wieczność emulacji sceny z drugiej planszy (widoczna staje się symetryczna kompozycja całości). W tym momencie, niczym złoty strzał heroiny, Rorschach okazuje się tak silnym bodźcem, że ból przerasta przyjemność - dochodzi do śmierci jakiejkolwiek potencji i ładu, a sama Sowa zostaje pogrążona w jednoczesnym kompleksie kastracyjnym i "penisneid". Jeśli nawet jej droga okazała się niewłaściwa, to cóż nam pozostaje?

Tymczasem, Ozymandiasz cytuje tytuł jednego z ważniejszych polskich dzieł komiksowych ostatnich lat - Złagodzić ból istnienia. Nieprzypadkowo, gdyż zakończenie tamtego komiksu jest mocno sprzężone z pierwszym testamentem Biblii. Łoczmeni Pe eL również kończą się biblijnym nawiązaniem, gdyż Ozymandiasz to nie kto inny, jak Ramzes II, powszechnie uznawany za faraona, podczas panowania którego nastąpił Exodus.

Potrzebny jest nam nowy Mojżesz. Kto nim będzie? Czy już kroczy wśród nas? Najważniejsze, że Ramzes II, personifikacja naszego Zeitgeist, w przeciwieństwie do historycznego pierwowzoru, pragnie nadejścia Mojżesza. Kryzys, jaki teraz trwa, jest dnem, od którego trzeba się odbić. Przesłanie Łoczmen Pe eL, w przeciwieństwie do posępnych Watchmen, jest nader optymistyczne.

Komiks nie tylko traktuje o pozytywnym patrzeniu w przyszłość. Jest również dowodem na to, że sami potrafimy tę przyszłość tworzyć. Czy komiks polski naprawdę został zabity? Po lekturze wspólnego dzieła m. in. "zabójców polskiego komiksu", śmiem wątpić.

17 komentarzy:

Maciej Pałka pisze...

1. Teoria fal bardzo trafna
2. Jesteśmy tak osłuchani, że ciągle zapominaliśmy nazw wykonawców o których mówiliśmy :)
3. Łowcy zryli mi czerep

pozdro100 i musimy zrobić powtórkę w Łodzi

Gonzo pisze...

ja jeszcze raz wielkie dzięki za ogarnięcie tematu sztalug. jakoś tak wyszło że zrzuciłem to nieco na Twoje bary, za co sory, i tym większe dzięki.

artmac pisze...

Esej o Łoczmenach uważam za wybitny. Cieszy, że wielkim dziełom towarzyszą wielkie analizy. Pozdro, joł i dozoba na MFK.

repek pisze...

Porównanie HARD z komiksami Obelskiego mocno nie fair.

Poza tym fajna relacja. :)

Pozdrówka

repek :)

Daniel Chmielewski pisze...

Do Macieja: Wiedziałem, że to kiepski pomysł nie notować tego, o czym mówimy. A jak jeszcze żadne nazwy nie padły, to zupełna czarna dziura. Ale nic to. W Łodzi nadrobimy! Już odliczam dni.

Do Przemka: Nie ma problemu. To był drobiazg. Szit, a ja miałem odebrać dziś te sztalugi i zapomniałem. Nic to, jutro się zrobi.

Do Artmaca: Dzięki, Macieju. Super, że mieliśmy te kilka chwil na rozmowę. No i czekam na Twój ziniolowy debiut.

Do Repka: Oczywiście, że nie fair. To jest bardzo złożona sprawa, odbiór takich komiksów, jakie robi pan Tomek. I chcę niedługo napisać o tym już w pełni poważną notkę. Co nie zmienia faktu, że taki imprezowy odbiór w grupie znajomych był taki, a nie inny. Zresztą pokazywałem swój zakup komu się dało i bardzo ciekawie było śledzić pierwsze reakcje - od prawdziwego zachwytu szorstką i szczerą formą, bo zupełne zażenowanie i pytania typu: Po co marnowałeś pieniądze na coś takiego?

Łukasz Okólski pisze...

niesamowicie kozacki esej o strażnikach... brak mi słów stary. :)

repek pisze...

Daniel,
Domyślałem się tego, o czym pisałeś. Wiem, jak to jest na imprezce. :)

Tak czy siak - rozumiem śmichy z Harda i nawet je pochwalam [jakoś się trzeba przed czymś takim bronić, choćby śmiechem], ale już ciężko mi zaakceptować rycie się z komiksów Obelskiego.

I żeby nie było - jak Tomek przysłał mi preview Łowców, to mu napisałem, że dla mnie to jest słabe i w ogóle nie moja bajka. Ale już "Ból istnienia..."

Z drugiej strony, mam świadomość, że trzęsę się nieco nad tymi komiksami [słabymi artystycznie, choć też spotkałem się z różnymi opiniami], bo mocno przykładam do nich osobę autora, dla której mam sporo szacunku i podziwu. Może niesłusznie tak się przejmuję?

Pozdrówka!

Daniel Chmielewski pisze...

Heh, dzięki Łukaszu.

A wracając, Maćku. Gdyby nie Twój wywiad i wywiad na Alei to pewnie bym nie zaryzykował. Zresztą uciąłem sobie pogawędkę z panem Tomkiem i ja, jak i wielu znajomych byliśmy w szoku, że Łowców zrobił zupełnie sam w domu. Gilotyna, drukarka, itd, itd.

Więc szacun. Ale nie tylko za pracę. Bo niektóre motywy w "Złagodzić ból" naprawdę mi się spodobały i wciąż nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że to jest taki eksperyment świetnego plastycznie erudyty, choć wiedziałem, że tak nie jest.

Nic to, napiszę porządny esej, to sobie podyskutujemy. A tak w ogóle, to dzięki za wzmiankę na Polterze.

repek pisze...

Nie ma za co. :) To jeden z moich ulubionych blogów, jest co poczytać zawsze nieco ciekawszego od klasycznego komiksowego pitu-pitu-podobal-mi-sie-komiks-to-strzele-wpisa. :)

Co do eseju: zapodawaj. :)

Pozdrówka

Piotr Nowacki pisze...

Po przeczytaniu Twojego eseju zacząłem się zastanawiać, czy ten 5-planszowy komiks nie zasługuje na poświęcenie mu kolejnego numeru Zeszytów Komiksowych.

Daniel Chmielewski pisze...

Pycha pomysł, Piotrze. Trzeba zrobić wywiady z pozostałymi twórcami (ta wypowiedź Bartka Sztybora jest autentycznie jego), zrobić kolejny esej o wykorzystanych technikach i narzędziach przy pracy plastycznej. I może kilku socjologów zapytamy jaki oni przewidują wpływ "Łoczmenów" na społeczeństwo.

Iwona pisze...

Relacja z WSK żywo oddaje charakter i atmosferę imprezy. Doceniłam szczególnie aspekty folklorystyczne i zacięcie reportażowe z uwzględnieniem szczegółow, z których warto wymienić chociażby kurczaka z ziemniakami. Jeśli zaś chodzi o wyłuszczenie sensów "wybitnego polskiego komiksu", to jestem jeszcze po wrażeniem opisu tego delirycznego seansu nocnego. O komiksach wiem tyle, co wszyscy, czyli tyle co nic, więc z góry przepraszam. Komiksy czytałam dziecięciem będąc w latach osiemdziesiątych, oraz zaraz po przyjeździe do Włoch ucząc się z nich języka (oparty na dialogach komiks jest jednym z najbardziej bezpośrednich źródeł wiedzy o języku mówionym z oczywistym uwzględniemiem aspektu graficznego, czyli najzwyklej mówiąc, zapisu słów), do dziś czytam Dylana Doga, co oczywiście nie czyni wiosny. Ale nie o komiksie chcę pisać, a o socjologizującej refleksji nad sztuką. Ostatnio coraz głośniej mówi się o aspekcie społecznym sztuki. Szuka się nowych sposobów opisu, nowego języka dla nowych zjawisk społecznych. Mam wrażenie , że Twoja analiza, świetnie, swoją drogą, skomponowana, jest właśnie przejawem takich prób. Nie jestem do końca czy jest to udana analiza, jest nieco awkward (jeśli moge sobie pozwolić na ten wtręt anglojezyczny).Mam wrażenie, że sens gdzieś umyka, że język paraakademicki okraszony pytami i dżordżami, jest zasłoną dymną. No i ta seksualność, przecież wiemy, że "it's awfully nice to have a penis", ale nie wszystko musi się kojarzyć. Tu przypomina mi sie bardzo kiepski film z jedna genialną sceną, w której dedektyw przesłuchując starszawego właściciela sex shopu zauważa, "o, nie wiedziałem, że się je robi też w szkocka kratę", na co właściciel "ach, nie, nie, to mój termos". Czasami lepsza jest szklanka herbaty, nie po, nie przed, a zamiast. Czym kończę ten przudługawy komentarz i pozdrawiam.

skrż pisze...

ja również bardzo się cieszę, Daniel.

Daniel Chmielewski pisze...

O, Iwono, może Ty widziałaś. Bo ja w Australii uczyłem się włoskiego. Choć jedyne, co się udało ze mnie wykrzesać przez 6 lat nauki, to liczenie do 10 i to w kolejności. Ale nie o tym. Mieliśmy takie cudowne książeczki ilustrowane, dla których jakoś się męczyłem przez te zajęcia. Ech, syzyfowa praca, bo ledwo nawet pamiętam ilustracje. Ale takie proste były, bez jakichś akwarel, innych dziwactw, chyba takie proste bardzo. I z taśmami były. I chyba jedna była o dzwonniku. O zakonniku dzwonniku. A może nie. Ech. Przepraszam, już nie pogrążam się.

Żarty, żarty, z tą analizą, choć cały aparat pojęciowy sobie zapożyczyłem z dziedzin, na których się znam. Ale popieram tę socjologizującą drogę, o której wspominasz. Chociażby postęp techniczny sprzęga coraz bardziej naukę i wszelkie bądź co bądź zabawowe działania, jak malarstwo, rzeźbę, itd. Piszę "zabawowe", bo sztuka-dla-sztuki odcina się od jakichkolwiek dodatkowych funkcji. A malarstwo i rzeźba skończyły się w tradycyjnym pojmowaniu tych zjawisk. Modernizm, a po nim postmodernizm wyczerpały całe źródło, jakim była tradycyjna rzeźba, czy tradycyjne malarstwo. Kino, komiks, gry - rozwijają się wciąż, bo po pierwsze są młodymi mediami, po drugie polegają na sekwencyjności, po trzecie sprzęgnięte są z postępem technologicznym. Można robić film super-ósemką, ale ogólnie panuje społeczne przyzwolenie na wprowadzanie CGI, na nowe techniki montażu, itd. Czego nie można powiedzieć w przypadku purystów malarskich, którzy bronią tego trupa, jakim jest tradycyjne malarstwo, określając jakąkolwiek ingerencję w samą materię malarską jako już nie-sztukę.

W ten sam sposób zbliżanie się do nauki pozwala wyjść z impasu w różnych dziedzinach. To co Wodiczko robi - on przecież działa ze sztabami naukowców, a tworzy prace, które wywołują ogromne (zazwyczaj pozytywne) emocje i refleksję u nawet najprostszych ludzi.

A żart o termosie bardzo mnie ubawił, choć zwolennikiem takich żartów zazwyczaj nie jestem. Z jakiego to filmu?

Iwona pisze...

Nie mam pojęcia, o jakie podręczniki może chodzić, nigdy nie korzystałam z podręcznika do włoskigo, nauczyłam się języka ze słowników i z komiksów, które wydaje się tutaj tygodniowo w ilościach przekraczających ludzkie wyobrażenie. Ale ja też mam kilka takich książek z dzieciństwa i wczesnej młodości, które mnie prześladują, a za nic nie mogę sobie przypomnieć tytułu i autora.

Co racja, to racja. Kino, komiks i gry są w ciągłym rozwoju także, a może przede wszystkim technicznym. Świadkami ich rozwoju, ewolucji jesteśmy my wszyscy, masowo, i w już w tym sensie są zjawiskiem społecznym, łatwodostepnym i demokratycznym. Malarstwo i rzeźba są sztukami o tyle elitarnymi, co poza szerokim obiegiem. Mam wrażenie, że wielu rzeźbiarzy, malarzy nie jest w stanie się z tym pogodzić, konkurując z artystami innych sztuk o szeroką publiczność. Ja natomiast bardzo bym chiciała, aby malarstwo na nowo stało się sztuką intymną, stworzona do kontemplacji, symboliczną i wirtuozerską, żadne tam Sasnale, ale Breughele, Bosche. Malarstwo, według mojego skromnego zdania, może uratować jedynie powrótem do maestrii, do ciężkiej pracy nad płótnem, jeśli tak się nie stanie, malarstwo zostanie utożsamione ze sztuka użytkową, odarte z tajemnicy, puste, ikeaowskie. Podobna rzecz ma się z rzeźbą.

Film widziałam bardzo dawno temu, w okresie gdy telewizja polska pokazywała Kojaka, Policjantów z Miami i Ulice San Francisco. Pamietam jednak tę scenę, bo była świetnie zagrana. A że ścieżki mojej pamieci są niezbadane, mam jeszcze jedno wspomnienie odnośnie tej sceny, mianowicie wywiad z Tomaszem Knapikiem, który był lektorem tego filmu i który zapytany czy zdarzyło mu się kiedyś nie opanować śmiechu podczas lektury scriptu, wspomniał z wszystkich możliwych filmów, które czytał, właśnie tę scenę. Nie moge uwierzyć, nie tylko, że pamietam te rzeczy, ale że i o nich piszę...
I to by było na tyle. Pozdrawiam.

Dalvia pisze...

Teoria fal mi się podoba. jest dużo bardziej logiczna, jak tych pokoleń. Szczególnie, jeśli idzie o Polskę :P Ale nawet za granicą by się to ładnie sprawdziło...
Łowcy: zabij, nie obejrzałam jeszcze filmu, ale tutaj kina są zajebiste drogie, a na komiks mnie póki co nie stać (bo kupiłam chyba z 20 innych albumów w tym miesiącu....). jak obejrzę, przeczytam jeszcze raz. Ale i tak wygląda na zabawny, he he he

Anonimowy pisze...

Tomek Obelski


"Złagodzić ból istnienia tentaklem..."czyżby autorowi artykułu o WSK zabrakło pomysłu na tytuł?
Jestem zadowolony,że mój komiks "ŁOWCY" był czytany na głos w tak "znamienitym gronie".Zapomniano tutaj napisać,że czytanie mojego dzieła zakończyło się zbiorowym onanizmem co dla niektórych skończyło się zrytym czerepem.
Co do marnowania pieniędzy na kupno łowców,wybór jest prosty:można zaprosić dziewczynę na lody lub zaopatrzyć się w krem i łowców he......
Dla miłośników mojego talentu informacja że już wkrótce ukaże się mój trzeci album.
Tak więc"wielcy artyści"dobra rada na przyszłość : pijcie dużo mleka,jedzcie dużo sera i nie zapominajcie o soku z ananasa...
A na koniec parę słów o organizacji WSK.
Przyjechałem w ciemno do Warszawy żeby zaprezentować moją twórczość.Pierwszy szok - wynajem stoiska 800zł -to cios w polską kulturę komiksu oraz zwłaszcza w młodych twórców.Z tego co wyczytałem na plakacie reklamującym WSK wynikało ,że organizatorzy korzystali z funduszy Urzędu Miasta Warszawa-Śródmieście.
Od kilku lat uczestniczę w spotkaniach komiksowych w Polsce i to co rzuciło mi się w oczy w Warszawie to nieobecność wielu wystawców branży komiksowej.
Jak na stolice to organizacja WSK rozczarowuje...