BLOG DANIELA CHMIELEWSKIEGO

.

sobota, 22 marca 2008

Dark Days, Jesus Camp i początek literackiej odysei

Dwa, może niepowalające, ale ciekawe dokumenty obejrzałem w przeciągu (timof: w ciągu. ja: co? timof: w ciągu. W przeciągu to można się przeziębić)... w ciągu ostatnich dwóch dni.

Pierwszy: Dark days, skończony w 1999, ukazujący losy kilku bezdomnych ze społeczności zadomowionej w tunelach nowojorskiego metra. To są ci słynni "mole people" znani z popkultury. Piękny kinematograficznie czarno-biały dokument z muzyką DJ Shadowa odpowiada na pytania - jak mieszkają? Jak zarabiają? Co jedzą? Jak dbają o siebie? Jaki jest ich stosunek do narkotyków? Jak tu trafili? Czego w życiu żałują i czego pragną? Końcówka trochę zbyt optymistyczna, jak na realia w ogóle, ale można się tylko cieszyć, że przynajmniej ta garstka ludzi ma jakieś perspektywy przed sobą. Też niejedną rozmowę przeprowadziłem z bezdomnymi i z tego co widzę, obraz pokazany w tym filmie jest bardzo uniwersalny, więc jeśli chcecie poznać trochę tych ludzi, którzy lubią sobie pogawędzić przy wysępionym papierosie, albo których znacie tylko z widzenia i na tym chcecie poprzestać, to polecam.

Właśnie przeczytałem ten wywiad z Singerem, reżyserem Dark days i moja ocena filmu wzrosła jeszcze bardziej. Nawet bez oglądania filmu przeczytajcie, to na pewno was zachęci.

Drugi obejrzany film to Jesus Camp z przed dwóch lat. Jak na dokument ukazujący indoktrynację dzieci w kościele ewangelickim i wynikające z tego niebezpieczeństwa natury politycznej, to jest mało tendencyjny i nie ośmieszający swoich bohaterów. Właściwie gdyby nie kilka scen o wyborze nowego najwyższego sędziego (czy jak to się po polsku mówi) i scen z prowadzącym program w radiu Mikem Papantonio (który nota bene jest metodystą i mimo krytyki ekstremistów chrześcijańskich propaguję wiarę), to Jesus Camp mógłby uchodzić za film propagujący ukazywane w nim wartości. Zresztą prowadząca wspomniane w filmie obozy Becky Fischer jest zachwycona końcowym produktem. Cieszę się, że w kraju, gdzie rozdział na ateistów i chrześcijan jest o wiele bardziej jaskrawy niż w Polsce (wyczytałem gdzieś - na jakimś blogu, więc nie wiem, czy mogę to tu przytaczać - że amerykańscy chrześcijanie bardziej boją się ateistów, niż muzułmanów) powstają też takie filmy, a nie tylko lewa(cka) propaganda pana Moore'a. Czekam jednak wciąż na kulturalne wydarzenia zbliżające te dwie grupy, a nie tylko utwierdzające ich we własnych racjach. Przeczytajcie chociażby to o konferencji ateistów w Stanach.

Uczestnicy mogli również posłuchać zespołów, które w swoim repertuarze mają ateistyczne piosenki, oraz zapisać dzieci na obozy dla niewierzących, gdzie "zamiast indoktrynacji jest dobra
zabawa".

Co za kretyństwo! A piszę to samemu będąc ateistą i lewakiem.

ekhm... Polecam zatem film ten.
Wziąłem się wreszcie za Ulyssesa Joyce'a. Dublińczycy byli rewelacyjni. Przy tej książce przeczytałem wpierw pięćdziesięcio-stronicowy wstęp i myśląc, że jestem gotowy natknąłem się na coś, co w pierwszym momencie przypomina te spamowe mejle z losowo wybranymi zdaniami i słowami ułożonymi w blok tekstu. Łacina, Tomasz z Akwinu, helenizacja Irlandii, narrator trzecio-osobowy, pierwszo-, coś pomiędzy, golenie się, jakaś wieża, ludzie (ile?!)... A, dwóch, i trzeci na dole. I śniadanie jedzą, aha, okej. I po trzydziestu stronach powoli zaczynam utrzymywać się na powierzchni tej mętnej wody, jaką jest dzieło pana James'a. Obliczyłem, że jeśli będę czytał 50 stron dziennie, to za trochę ponad dwa tygodnie skończę. Czyli w praktyce mam dwa miesiące z życia wyjęte. Pisząc ten wpis do bloga straciłem 15 stron z dzisiejszej dawki.
Już nie przeszkadzam Wam i sobie. Wszystkim życzę rodzinnej niedzieli. A właściwie niedziel. Poniedziałków, wtorków, itede też.

Brak komentarzy: