BLOG DANIELA CHMIELEWSKIEGO

.

czwartek, 11 września 2008

Żyć, czy opowiadać? Mdłości Sartre'a

Skończyłem czytać Mdłości Jean-Paul Sartre'a i z tej okazji podzielę się z Wami obszernym cytatem, na podstawie którego bardziej wyrobicie sobie zdanie, czy warto przeczytać całość, niż moglibyście zrobić po mojej nawet najbardziej zachęcającej recenzji. Powiem tylko, że napisał to jedno z najbardziej uznanych swoich dzieł w latach trzydziestych XX w. Wydał w roku 1938. Rzecz skomponowana jest jak dziennik. Na początku znajduje się sfingowana nota od wydawcy, iż jest do diariusz niejakiego Antoine'a Roquentin, historyka opracowującego w czasie pisania dziennika monografię markiza de Rollebon.

Pozwolę sobie jednak wcześniej na jedną uwagę. Pewnie niektórzy czytelnicy odbiorą fragment powieści Francuza za pretensjonalny, rozwlekły i smętny. W porządku. Od razu ostrzegam, że taki właśnie jest. Ale bawi mnie, jak różne środowiska, według ustalonych przez siebie kryteriów, uznają pewne wytwory kultury jako naiwne, bądź pretensjonalne tylko dlatego, że im nie odpowiadają. Widzę to najlepiej po dwóch najbliższych mi w tej chwili grupach - komiksiarzach i studentach Akademii Sztuk Pięknych. Bardzo często komiksy uznawane i chwalone przez tych pierwszych spotykają się z litościwym uśmieszkiem tych drugich, gdy z kolei te komiksy, które wielu komiksiarzy ocenia jako artystowskie, pretensjonalne, itd. budzą wśród ASPowców zachwyt. Większość malowanych komiksów, powodujących niepohamowane ślinotoki komiksiarzy są miażdżone przez malarzy. Vice versa z pracami plastycznymi. Ilu komiksiarzy potrafi powiedzieć coś pozytywnego o współczesnej polskiej twórczości plastycznej? Nie tu miejsce na rzucanie przykładów, to tylko taka myśl. Widzę to tak - kryteria każdego środowiska budowane są na doznaniach mikroskalowych, a nie makroskalowych.

Przeciętny komiksiarz podejdzie do litografii ukazującej trzy bulwiaste, nakładające się na siebie plamy i powie: "Co za gówno." Litograf podejdzie i od razu wprawnym okiem oceni, ile matryc wykorzystano, czy to czysta litografia (robiona kredką albo tuszem), czy z dodatkami innych technik, do jakiej tradycji nawiązuje i czy została równo odbita.

Przeciętnemu studentowi Akademii można dać do przeczytania takie komiksy, jak Maus, Black Hole, Blankets, ale cokolwiek o trykociarzach jest raczej skazane na zignorowanie. I nieważne, że tutaj Batmanowi nadano psychologiczną głębię, a tam jest jakiś postmodernistyczny pastisz takich i owakich. Z drugiej strony Mroczny Rycerz Nolana spotkał się z o wiele cieplejszym przyjęciem wśród moich znajomych grafików, niż wśród znajomych komiksiarzy, dla których były to odgrzewane kotlety z komiksów z lat 80. albo odstępstwa czyniące ten film dobrym kinem sensacyjnym, ale nie mającym zbyt wiele wspólnego z Batmanem.

Znajoma z Akademii nie może zrozumieć jak niektórzy sportowcy mogą marnować 20 lat swojego życia, by postawić wszystko na jedną kartę - czyli na kilkuminutowy występ w Olimpiadzie. Czy malarz produkujący pięć różnych obrazów miesięcznie jest lepszy od atlety? To znów kwestia subtelnych szczegółów, które czynią te 20 lat ćwiczeń czymś pasjonującym i potrzebnym.

Co do literatury, to jak komiks ma wpisany w siebie uchodzący mu płazem, a niedopuszczalny w innych dziedzinach kicz, tak literatura ma wpisaną pretensjonalność. Zwłaszcza ta pisana w pierwszej osobie. Ale to co zaraz przeczytacie nie może być ujęte w dwóch zdaniach. A właściwie może, ale w formie zwulgaryzowanej lub spłyconej. Niektórzy nie potrzebują całej subtelności tego wywodu, dla innych jest on niezbędny.

Gdy rozmawiam z ojcem, lubiącym wypowiedzi zwięzłe i proste, wypowiadając zdanie: "Pracuję teraz nad komiksem o dwojgu młodych ludzi, którzy..." mogę zdążyć tylko z "Pracuję teraz nad komiksem" nim przerywa i zmienia temat. Nie potrzebuje więcej wiedzieć. Jak mi ktoś mówi: "Maluję obraz", to wymagam od niego pięciominutowego wywodu dotyczącego wszystkich okoliczności powstania, bo tak jak praktycznie zupełnie nie interesuje mnie sam obraz, jako taki, to jednakowoż rozsmakowuję się w niuansach psychologicznych nieodłącznych procesowi twórczemu.

Tyle mojej - króciutkiej jak zawsze - uwagi. Dla tych lubiących w literaturze konkret, macie pytanie zawarte w tytule dzisiejszego postu. Zwięzłe, dające do myślenia. Wystarczy. Dla tych, którym, przy obcowaniu z literaturą potrzebne jest całe udo kurczaka, a nie sama kość, zapraszam do lektury:

Jean-Paul Sartre
MDŁOŚCI (fragment)
przetłumaczył: Jacek Trznadel
Państwowy Instytut Wydawniczy, 1974 r.

Zilustrowany obrazami Stefana Gierowskiego, jednego z moich ulubionych polskich malarzy abstrakcyjnych.
Nie miałem przygód. Przydarzały mi się jakieś historie, wydarzenia, zajścia, co tylko chcieć. Ale nie przygody. Zaczynam rozumieć, że to nie jest jednak kwestia słów. Jest coś, na czym zależało mi bardziej niż na całej reszcie – i nie zdawałem sobie z tego sprawy. To nie była miłość, nie Bóg, ani sława, ani bogactwo. To było… Tak, wyobrażałem sobie, że w pewnych chwilach moje życie mogłoby nabrać rzadkiej i drogocennej jakości. Nie zachodziła potrzeba nadzwyczajnych okoliczności: żądałem tylko trochę twardości. Moje obecne życie nie ma w sobie nic świetnego, ale od czasu do czasu, na przykład, gdy w kawiarniach rozlegała się muzyka, cofałem się w przeszłość i mówiłem sobie: niegdyś, w Londynie, w Meknès, w Tokio, zaznałem cudownych chwil, miałem przygody. To właśnie jest mi obecnie odjęte. Dowiedziałem się, nagle, bez widocznej przyczyny, że okłamywałem się przez dziesięć lat. Przygody są w książkach. I oczywiście, wszystko to, co opowiada się w książkach, może zdarzyć się naprawdę, ale nie w ten sam sposób. Zależało mi na tym sposobie dziania się.
Chodziłoby najpierw o to, aby początek był zawsze prawdziwym początkiem. Cóż z tego! widzę teraz dobrze, czego chciałem. Prawdziwego rozpoczęcia, ukazującego się jak dźwięk trąbki, jak pierwsze nuty melodii jazzowej, nagle, przecinającego znudzenie, utwierdzającego trwanie; jednego z tych wieczorów, o których mówi się potem: „Przechadzałem się, był to wieczór majowy.” Przechadzka, właśnie ukazał się księżyc, panuje nastrój bezczynności, nieobecności i trochę – pustki. A potem nagle przychodzi myśl: „Coś się zdarzyło.” Cokolwiek: lekki trzask w ciemności, wiotka sylwetka przechodzi przez ulicę. Ale to wątłe zdarzenie wcale nie jest takie, jak reszta: od razu widzi się, że to początek wielkiego kształtu, którego rysunek gubi się we mgle, więc mówi sobie: „Coś się zaczyna.”
Coś zaczyna się, aby się skończyć: przygoda nie może być przedłużona; uzyskuje znaczenie tylko przez swoją śmierć. Być może będzie to także moja śmierć, jestem w to bezpowrotnie wciągnięty. Każda chwila ukazuje się tylko po to, aby przyprowadzić za sobą następne. Tak bardzo zależy mi na każdej chwili: wiem, że jest jedyna; niezastąpiona – a przecież nie uczynię żadnego ruchu, aby powstrzymać ją przed zapadnięciem się w nicość. Ta ostatnia minuta w Berlinie, w Londynie – w ramionach tej napotkanej przedwczoraj kobiety, minuta, którą kocham namiętnie, z kobietą, którą prawie już kocham – musi minąć, wiem o tym. Za chwilę wyjadę do innego kraju. Nie odnajdę tej kobiety, nigdy nie odnajdę tej nocy. Pochylam się nad każdą sekundą, próbuję ją wyczerpać; nie dzieje się nic, nic, czego bym nie pochwycił, czego bym na zawsze nie utrwalił w sobie: ulotnej czułości tych pięknych oczu, hałasów na ulicy, fałszywej jasności świtu: a przecież minuta upływa i nie zatrzymuję jej, lubię jej przemijanie.
A później coś urywa się nagle. Przygoda jest skończona, czas odzyskuje swój codzienny bezkształt. Odwracam się; poza mną ta piękna melodyczna forma zanurza się cała w przeszłość. Zmniejsza się, kurczy się zmierzchając, a teraz koniec pokrywa się już z początkiem. Wodząc oczami za tym złotym punktem, myślę, że zgodziłbym się – nawet gdyby trzeba stracić majątek, przyjaciela – przeżyć znów wszystko, w podobnych okolicznościach, od początku do końca. Ale przygoda nie może rozpocząć się na nowo ani przedłużyć się.
[…]
Wróciłem do wczorajszych rozmyślań. Czułem się pusty: zupełnie było mi obojętne, że to nie były przygody. Ciekawiło mnie tylko, czy nie mogą się zdarzać.
Oto co pomyślałem: aby najbardziej banalne wydarzenie mogło się stać przygodą, trzeba i wystarczy zacząć je opowiadać. Na to właśnie nabierają się ludzie: człowiek jest zawsze opowiadaczem zdarzeń, żyje otoczony swoimi zdarzeniami i zdarzeniami innych, wszystko, co się z nim dzieje, widzi przez nie; i usiłuje przeżywać swoje życie tak, jakby opowiadał.
Trzeba jednak dokonać wyboru: żyć, czy opowiadać. Na przykład, kiedy byłem w Hamburgu, z tą Erną, której nie ufałem i która się mnie bała, prowadziłem dziwne życie. Ale nie zastanawiałem się, byłem w nim zanurzony. A potem pewnego wieczoru, w małej kawiarni San Pauli, poszła do toalety. Zostałem sam, a patefon grał wtedy Blue Sky. Zacząłem sobie opowiadać, co zdarzyło się od opuszczenia statku. Powiedziałem sobie: „Trzeciego wieczoru, gdy wchodziłem do dancingu «Niebieska Grota», zobaczyłem wysoką na wpół pijaną kobietę. I tamta kobieta jest właśnie tą, na którą w tej chwili czekam, słuchając Blue Sky, i która wróci, żeby usiąść po mojej prawej stronie, i zarzuci mi ręce na szyję.” I oto odczułem gwałtownie, że to jest przygoda. Ale wróciła Erna, usiadła obok mnie, zarzuciła mi ręce na szyję, a ja nienawidziłem jej, nie wiedząc dobrze dlaczego. Teraz to rozumiem: gdyż należało znów zacząć żyć, a wrażenie przygody zniknęło.
Kiedy tylko żyjemy nie zdarza się nic. Zmienia się sceneria, wchodzą i wychodzą ludzie, oto wszystko. Nie ma nigdy początków. Dni idą jeden za drugim bez ładu i składu, jak nieskończone i monotonne dodawanie. Od czasu do czasu dokonujemy częściowego podsumowania; mówi się: już trzy lata jak podróżuję, trzy lata jestem w Bouville. Ale nie ma także końca: nigdy nie opuszcza się kobiety, przyjaciela, miasta, za jednym zamachem. A zresztą wszystko to jest podobne: Szanghaj, Moskwa, Algier, po dwu tygodniach wszystko jest takie samo. Chwilami – rzadko – wyciągamy wnioski, zauważamy, że żyjemy z jakąś kobietą, wdepnąwszy w brzydką historię. Chwilowy błysk. Potem pochód rusza, znów zaczyna się dodawać godziny i dnie. Poniedziałek, wtorek, środa. Kwiecień, maj, czerwiec. 1924, 1925, 1926.
Tak, to znaczy żyć. Kiedy jednak opowiada się życie, wszystko ulega zmianie; tylko że jest to zmiana, której nikt nie zauważa: dowodem to, że mówi się o prawdziwych historiach. Tak jakby mogły istnieć prawdziwe historie; wydarzenia dzieją się w jednym kierunku, a my opowiadamy je w kierunku przeciwnym. Pozornie zaczynamy od początku: „Było to pewnego jesiennego wieczoru w 1922 roku. Byłem urzędnikiem u notariusza w Moromes.” A w rzeczywistości rozpoczęliśmy od końca. Ten koniec jest tutaj niewidoczny, lecz obecny, to on nadaje splendoru i znaczenia początkowi. „Przechadzałem się, nie zauważyłem, kiedy wyszedłem z wioski, myślałem o swoich kłopotach pieniężnych.” To zdanie, wzięte po prostu, mówi, że facet był zamyślony, ponury, o sto mil od przygody, dokładnie w tym samym stanie ducha, w którym pozwalamy na mijanie wydarzeń nie zauważając ich. Ale koniec jest tutaj i zmienia wszystko. Dla nas facet jest już bohaterem zdarzenia. Jego ponurość, jego kłopoty pieniężne, są bardziej cenne niż nasze, są ozłocone światłem przyszłych namiętności. I opowiadanie ciągnie się w kierunku odwrotnym: chwile przestały się gromadzić przypadkowo jedne na drugich, zostały pochwycone przez koniec historii, który je przyciąga, i każda z nich przyciąga z kolei chwilę poprzedzającą: „Była noc, ulica była pusta.” Zdanie zostało rzucone niedbale, wydaje się przesadne; ale nie damy się nabrać i odkładamy je na bok: jest to informacja, której znaczenie pojmiemy potem. Mamy uczucie, że bohater przeżył wszystkie szczegóły tej nocy jak zapowiedź, jak obietnicę, lub nawet, że żył jedynie tymi, które były obietnicami, ślepy i głuchy na wszystko, co nie zapowiadało przygody. Zapominamy, że przyszłość jeszcze nie istniała; facet przechadzał się wśród nocy bez wróżb, ona ofiarowała mu bezładnie swoje monotonne bogactwa, a on niczego nie wybierał.
Chciałem, aby chwile mojego życia szły po sobie i porządkowały się, jak chwile życia, które sobie przypominamy. To tak, jakbyśmy chcieli złapać czas za ogon.

Brak komentarzy: