BLOG DANIELA CHMIELEWSKIEGO

.

piątek, 2 stycznia 2009

O wierze

No i po sylwestrze. Chciałem napisać coś o postanowieniach noworocznych, ale notka JAPONfana skutecznie mnie do tego zniechęciła. Wykonałem pewne rytualne czynności, które mają służyć usystematyzowaniu życia i mógłbym ewentualnie o nich napisać, z wiarą w to, iż ich publiczne ogłoszenie zmotywuje mnie do tego, by wywiązać się ze wszystkich obietnic. Jednakże zbyt wiele słów rzucam na wiatr.

Po co w ogóle wypowiadam pewne propozycje lub obietnice? Bo wydają się dobre. Wypowiadanie ich przed innymi jest albo prośbą o opinię co do rzeczywistej wartości tych myśli (choć żadnych znaków zapytania nie używam, co często wprowadza odbiorcę w błąd), albo prośbą o uczestnictwo. Czasem krzyknę z entuzjazmem: Zróbmy wspólnie komiks, albo Wyjedźmy gdzieś, wiedząc, że sam do tego nie mam głowy i żywiąc skrycie nadzieję, iż odbiorca powie Super pomysł! i będzie mnie nagabywał od czasu do czasu. To mi udowodni faktyczne zainteresowanie drugiej osoby, jak również zmotywuje mnie do wzmożonego wysiłku na rzecz spełnienia "obietnicy". Często jednak druga osoba traktuje to jako coś w pełni mojego, z czego ja sam mam się wywiązać (bo ona nie ma na to siły, inicjatywy lub czasu). Wtedy też, zwłaszcza gdy czymś innym jej podpadnę, może mi wypomnieć, że nie dotrzymuję obietnic.

Brzmi to wszystko jak usprawiedliwienie i może nim jest. Dlatego podzielę się tylko jednym postanowieniem noworocznym wynikającym z tego, co powyżej napisane: Mniej mówić o zamiarach, a więcej o skutkach swoich działań.

***

To, o czym dzisiaj zamierzam pisać jest jedną z najdelikatniejszych spraw, które poruszam. Jest nią mianowicie sprawa wiary. Proszę zatem o skupienie.

Praktycznie cała nasza percepcja polega na wierze. Wierzymy naszym zmysłom, wierzymy pamięci. Wierzymy również w przeświadczenia, które wyrabiamy sobie już w dzieciństwie i które bardzo trudno zmienić w późniejszym wieku. Przeświadczeniem takim jest, że Bóg istnieje. Albo że nie istnieje. Albo że ludzie są źli. Lub istnieją ideały. Nawet brak wiary jest aktem wiary. Ateizm jest wiarą w to, że nie istnieje Bóg. I niech mi "prawdziwi ateiści" nie wmawiają, że to agnostycyzm. Według nich i Wikipedii jestem ateistą agnostycznym.

Na tym polega delikatność całej tej sprawy. Peter Sloterdijk, współczesny niemiecki filozof, pisze:

Poprzez odrzucenie zastanej różnicy [między ludźmi] współczesna antropologia polityczna wkracza w stadium, w którym - jak się zwykło mówić w młodoheglowskim żargonie - ogarnia masy. Niedawno Alain Finkielkraut zawarł w swojej książce L'humanité perdue szczęśliwe określenie tej chwili. Odkąd, stwierdza on, wielki sekret ludzi, trwożnie strzeżony przez panów sekret ich równości, został wygadany w XVII wieku - nie bez udziału niedyskrecji pełnego skruchy wielkiego Pascala - współcześni zaczynają "inaczej przeżywać swoją nierówność". Sądzę, że nie było lepszego określenia na eksperyment współczesnej demokracji. Vivre autrement, l'inégalité. Z tą formułą przed oczami można pytanie, co epoka demokratyczna czyni z człowiekiem, powtórzyć z nadzieją na przekonującą odpowiedź. Demokratyczny projekt opiera się na decyzji innej interpretacji zróżnicowania ludzi - takiej mianowicie, że odkryte różnice między nimi odrzuca się i zastępuje różnicami tworzonymi. Pomiędzy odkrywać a tworzyć będą później przebiegać granice stanowiące obiekt najgwałtowniejszych walk: granice między potrzebą zachowania a postępowością, między podległością a samookreśleniem, między ontologicznym postrzeganiem a konstruktywistycznym robieniem na nowo i inaczej, wreszcie między high i low culture. Gdy Jaspers na początku lat trzydziestych mówił o ostatniej kampanii przeciw szlachcie, wyrażał przez to swoją realistyczną ocenę tego, że poczynając od tamtej chwili twórcy różnic będą domniemanym odkrywcom różnic wydzierać pozostałe im zachowawcze stanowiska - w filozofii, pedagogice, w relacjach między płciami, a przede wszystkim w sztuce - ostoi staro-nowej różnicy. Doszli oni do tego, bo w takim stopniu wyklarowali ogólną argumentację przeciw odkrywaniu różnic w naturze, że każdy może je stosować po małym treningu: wszystko, co jest prezentowane jako odkryte w naturze i dane, można zdemaskować jako stworzone lub zinterpretować przez samego zainteresowanego; każde rozróżnienie sprowadza się do rozróżniającego. Odtąd nie ma już w rzeczywistości faktów, są jeszcze tylko interpretacje. Wielość interpretacji oznacza chroniczny fundamentalny spór o sens tego, co w ogóle miałoby obowiązywać jako fundamentalne - nie ma już bowiem żadnych zewnętrznych uwarunkowań ze strony natury, są już tylko "konstrukty społeczne". Istnieją jedynie konstruujące partie w parlamencie fikcji, który nazywamy opinią publiczną.

Ustęp ten pochodzi z krótkiej książki Sloterdijka, Pogarda mas. Cały przedstawiony w niej esej zainspirował mnie do łanszotu umieszczonego w Powidoku - Też tam podążasz.

Wszelkie uzewnętrznianie fundamentalistycznego poglądu prowadzi do wojny (czy to na forum internetowym, czy w palestyńskiej wiosce). Z drugiej strony, jak w ogóle odnaleźć się w tak relatywnym świecie, gdzie każda racja jest słuszna?

Znajomy student medycyny opowiadał o kobiecie, która pewnego razu położyła się na plaży. Z niewiadomych przyczyn coś przestało łączyć w układzie limbicznym i kobieta ta przestała mieć jakikolwiek emocjonalny stosunek do przetwarzanych przez siebie myśli. Słońce prażyło, a ona nie mogła wstać, bo rozważała tysiące racji, z których wszystkie były logicznie sensowne. Dopiero gdy jakiś przechodzień zauważył leżącą postać pokrytą poparzeniami, pomógł jej wstać i zaprowadził ją do lekarza. Mogła wszystko robić, jeśli ktoś jej rozkazywał, ale sama nie potrafiła podjąć najprostszej decyzji.

Opisana scenka przywodzi z kolei na myśl fragment postmodernistycznej powieści Susan Sontag - Zestaw do śmierci. Jest to opis objawów depresji głównego bohatera, ale pasują również jako metaforyczny opis zagrożenia związanego z relatywizmem panującym na świecie:

Duduś, nieudany stwór ziemnowodny. Dla którego wszelkie obowiązki straciły sens, cała przestrzeń stała się niegościnna, na dobrą sprawę wszyscy ludzie stali się groteskowi, wszystkie klimaty - nie do wytrzymania, a wszystkie sytuacje, groźne.

Dla którego wszelkie obowiązki straciły sens. Codzienne czynności zabierają Dudusiowi coraz więcej czasu, a i tak nie są porządnie wykonane.

Dla którego cała przestrzeń stała się niegościnna. I coraz trudniejsza do pokonania. Dźwignąwszy swe ciało z miejsca na miejsce, Duduś boleśnie uświadamia sobie, że nie postąpił ani jednego kroku. A nawet gdyby uznać, że nastąpiło małe przesunięcie, nie sposób określić, jak znaczne. Powiedzmy, że ktoś zażąda: idź tam. Albo bardziej uprzejmie: jeśli cię można prosić, idź tam. Tam, czyli dokąd? Po czym Duduś pozna, że dotarł na właściwe miejsce? Jego towarzysz może powiedzieć: o tu. Świetnie! I tam już zostań. Tyle, że osoba udzielająca mu wskazówek może się przecież mylić albo pragnąć go oszukać.

Co my mamy czynić, jak wszystko jest umowne? Gdy nie można nikomu ufać? Powstają kolejne manifesty o generacjach nic, o luźnych cipkach, o przyszkolonych do jedzenia; fundamentaliści religijni jeszcze mocniej atakują, bo coś istnieje tylko gdy wystarczająco dużo ludzi w to wierzy.

Wydaje mi się, by móc koegzystować, trzeba wreszcie dokonać rozróżnienia, jak w przypadku wolności. Wszyscy krzyczą: Wolność! Tylko że niektórym chodzi o wolność do, a niektórym o wolność od. I wszyscy są razem, gdy są względem czegoś, przeciwko czemuś (vide Rok 1984, Strażnicy). Ale gdy już zabraknie tego czegoś, gdy upada komuna, gdy Bush przestaje być prezydentem, nagle okazuje się, że poszczególnym grupom pod tym samym hasłem, WOLNOŚĆ, chodziło o dwie zupełnie inne, skrajne rzeczy. Ciekawe, że o tym podstawowym rozróżnieniu, tak pomocnym w komunikacji ludzkiej, uczą dopiero na wybranych kierunkach na studiach wyższych.

Rozróżnienie, jakie proponuję dla wiary jest co najmniej kontrowersyjne, jeśli nie paradoksalne w podstawach. Jednakże z tym podejściem, przykładowo na bazie wiary religijnej, potrafię w pełni koegzystować z moją katolicką rodziną, katolickimi znajomymi, a nawet przeprowadzić długą i pouczającą dla obu stron rozmowę z prezydentem polskiego oddziału Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. I mogę w pełni uczestniczyć w tym, co mówi druga strona, bez litościwego poczucia tolerowania kogoś gorszego.

Proponuję podział na przeświadczenie zewnętrzne i wewnętrzne. W przeświadczeniu zewnętrznym trzeba po prostu założyć relatywizm. Nie ma innego wyjścia. Świat jest nie do poznania za pomocą umownej, ludzkiej kultury (matematyka i języki są tworzonymi przez wieki konstruktami, a nie odkrytymi właściwościami Ziemi).

Przeświadczenie wewnętrzne za to, jest osobistym konstruktem mającym zmotywować daną jednostkę do działania. I TYLKO TĘ JEDNOSTKĘ.

Proszę zwrócić uwagę, że zewnętrzne i wewnętrzne nie jest synonimiczne z prawdziwym, obiektywnym etc. i zmyślonym, fałszywym, etc. Człowiek może zatem uznać, że przeświadczenie wewnętrzne jest prawdziwe, a zewnętrzne jest "próbą", którą musi przejść. Nie ja mam tworzyć uzasadnienia - moja rola w tym tekście sprowadza się wyłącznie do rozróżnienia pozwalającego na właściwą koegzystencję.

Jestem ateistą. Odstąpiłem od wiary katolickiej jakoś w okolicy dwudziestego roku życia w ramach oczyszczania (swojego) świata ze zbędnych pojęć. Oczyszczanie to polega na stopniowym eliminowaniu przymiotników, ale i pojęciowych konstruktów mających swoje wyłączne uzasadnienie w tym, by coś za pomocą metafory rozjaśniały. Po to według mnie ludzie stworzyli bogów. By te fikcyjne postacie rozjaśniały takie rzeczy jak cykliczność pór roku, życie, śmierć i warunki atmosferyczne. Mój ateizm jest wyłącznie podyktowany dążeniem do prostoty. System ten motywuje mnie do bliższego przyglądania się sobie i otaczającemu mnie światu. Motywuje mnie do brania odpowiedzialności za swoje czyny (bo nie mogę ich zrzucić na żadne boskie motywy lub kuszenia diabła).

Jak wszyscy wiemy już od czasu szkoły podstawowej, każdego motywują inne rzeczy. Niektórzy mogą uczyć się tylko przy muzyce, inni w zupełnej ciszy. Niektórych motywują porażki, innych zniechęcają. Tak samo jest z czymś tak elementarnym, jak poglądem na świat. Nie ma dwóch jednakowych, nawet między dwiema osobami mającymi ogólnie ten sam pogląd. Co najwyżej znajdzie się wiele punktów wspólnych (a konformizm jednej osoby wobec drugiej, silniejszej, zrobi swoje - by to wyglądało na zupełny brak różnic miedzy nimi).

Moje wewnętrzne, po części wypracowane, po części narzucone przez wszelkie otaczające mnie bodźcie, przeświadczenie jest tylko moje i mogę o nim pisać tylko w ramach psychologiczno-historycznych, ale na pewno nie w formie podręcznika Jak prowadzić szczęśliwy żywot.

Rzecz jasna, koegzystencja jest skomplikowaną sprawą na szerszą skalę. Ale większość problemów bierze się z fanatyzmu i braku szacunku. Jeśli przedstawiciel jednej kultury wybiera się do kraju o innej kulturze, oznacza to, że zgadza się na cenę przebywania w tej innej kulturze. To co niektóre kraje Unii Europejskiej wyczyniają w ramach politycznej poprawności na zasadzie appeasementu (a wiemy do czego to prowadzi), jest najbardziej niedydaktycznym postępowaniem, jakie można sobie wyobrazić. Z kolei powstawanie grup nazistowskich i przemoc wobec mniejszości etnicznych z powodów rasowych są również nie do zaakceptowania.

Nie oszukujmy się, że możemy żyć bez przemocy. Od czasu do czasu potrzebujemy wojny dla higieny (powstanie nowych legend i bohaterskich jednostek, wzmocnienie narodowego morale, itd.). A na mniejszą skalę mamy różne formy sportu, rozrywki i kultury, które pozwalają na czynne uczestnictwo i wyładowanie napięcia. Ostatecznie można pójść do łóżka lub pobić się z bliskim znajomym / bliską znajomą i potem pójść wspólnie na piwo. To nie Żydzi są odpowiedzialni za taki a nie inny stan świata, Panie Antysemito! Ani zdegenerowana młodzież, Pani "Za-moich-czasów"! Tylko Twoje niepowodzenia życiowe i podsłuchane historyjki pasujące do przeświadczenia wewnętrznego.

Już drugi raz podchodzę do napisania dlaczego Clement Greenberg jest niebezpieczny i znów ponoszę porażkę. Mam nadzieję, że po tych dwóch wstępnych artykułach uda mi się dotrzeć do sedna. Choć już czuję, że o właściwym temacie wszystko zostalo napisane, a teraz tylko czas na epilog.

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

...tak ci się tylko wydaje...

Anonimowy pisze...

hmm... coś Ciebie męczy chyba. W kwestii wiary to ja mogę napisać tyle, że kiedyś powiedziałem w ramach żartu swojemu tacie, że nie ufam ludziom którzy jedzą kaszankę. Pech chciał, że kilka miesięcy później w chwili iluminacji alkoholwej kasznkę zjadłem. Od tej pory nie wierzę w nic i nie ufam samemu sobie. Zawieram jeszcze od czasu do czasu pRzYpAdKoWi Wątpię.

pozdrawiam

Anonimowy pisze...

Z tą wolnością widzę Fromm się kłania. Ciekawy wpis, btw.

Pozdrawiam, Czysta

Kato pisze...

Wyklaruj prosze kwestie wolnosci od i do, bo z tego co pamietam to sa dwie strony tego samego medalu i jako takie bez sensu wprowadzac to rozroznienie, chyba ze z checi nagany nygusow i obibokow.

No i co do matematyki sie intuicyjnie nie zgadzam, ale nie mam wiedzy zeby jakos uzasadnic.

Daniel Chmielewski pisze...

Do Anonima: Bardzo możliwe.

Do Kuby: Kuszenie kaszanki jest najczęstszym powodem załamania wiary w siebie, a przez to w otaczający nas świat w zachodniej cywilizacji według statystyk. Hobbes pisze o tym w pierwszej części "Lewiatana". Z drugiej strony ta pRzYpAdKoWoŚć wcale nieźle Ci się sprawdza, Jakubie!

Do Czystej: Tak, tak, zrzynam z Fromma w tej kwestii ile wlezie. Bo to się sprawdza - jak w eseju o Sartrze umieszczonym gdzieś na początku bloga ukazuję w rozmowie Chrystusa z Inkwizytorem z "Braci Karamazow".

Do Kato: Upraszczając już zupełnie - chodzi o kwestię odpowiedzialności za swoje czyny. "Wolność do brania odpowiedzialności za swoje czyny", "Wolność od odpowiedzialności za swoje czyny". Stąd spory np. o "wolność słowa", bo niektórzy walczą o to, by mogli z pełną odpowiedzialnością obnażać "prawdę" o rzeczywistości, a inni używają tego terminu, gdy powiedzieli coś nierozsądnego i chcą uniknąć odpowiedzialności (prawnej). Tomek, ale "Ucieczkę od wolności" to akurat powinieneś przeczytać, chociażby ze względu na swoje studia. Co prawda prognozy na końcu są mętne i doczepione na siłę, jakby wydawca powiedział: "Panie Erichu, przecież to takie smutne, napisz coś wesołego na koniec, to wydamy". Nie zmienia to faktu, iż jest to "lektura obowiązkowa".