BLOG DANIELA CHMIELEWSKIEGO

.

środa, 17 września 2008

Prosto z piekła

Już za chwilę pojawia się Prosto z piekła.

Trzy słowa: Musisz. To. Mieć.

Była wrzawa gdy wyszły Blankets. Była wrzawa, gdy wyszło Black Hole. Ale te dwa komiksy tylko objętościowo dorastają do arcydzieła, jakim jest twór Moore'a i Campbella.

Pod przykrywką opowiadania o Kubie Rozpruwaczu dostajemy traktat o tym, jak powstają archetypy. Do tego mamy kompendium wiedzy o XIX wiecznym Londynie. Okej, często się mówi, że komiks "wspaniale przedstawia jakąśtam epokę". Ale zazwyczaj ogranicza się to do kosmetyki. Po lekturze From Hell przez dwa tygodnie siedziałem w internecie, doczytując o wszelkich postaciach, zabytkach i zdarzeniach, jakimi komiks jest przepełniony. A mógłbym jeszcze przez kilka miesięcy grzebać w źródłach, tyle faktograficznego materiału tu jest.

Prosto z piekła jest komiksem gadanym. Na serwisach pojawiły się plansze z prologu, który jest dobrym przykładem tego ile tu jest gadania. Jest bardzo dużo. Mi to pasuje, bo dzieło Moore'a i Campbella jest bliższe pracy naukowej, niż jakiejkolwiek formie rozrywki. Co nie zmienia faktu, że jest mistrzowsko napisane i trzyma na brzegu krzesła przez cały czas.

To, czego prolog nie oddaje, to wizualnego rozmachu komiksu. Australijczyk Campbell nawiązuje do najlepszych tradycji akwafortowej grafiki (chociażby Goi) - choć oczywiście posługuje się tuszem, a nie płytkami miedzianymi i kwasem. Co nie zmienia faktu, iż oglądając From Hell czujemy się, jak na wystawie XIX.wiecznych rycin. Kilkukrotnie występują też akwarelowe pocztówki, znów żywcem wyjęte z epoki. Dzięki szkicowemu charakterowi rysunków, mamy tyle miejsca na dopowiedzenie, by emocjonalnie przeżywać to, co się dzieje na stronicach komiksu, czego nie ma przy większości idiotycznych, szczegółowo rysowanych, komputerowo kolorowanych amerykańskich horrorków.

Niczego więcej nie zdradzam, ale na pytanie: Czy kupić? jest wyłącznie jedna odpowiedź. Pozwolę sobie nawiązać do nowej świeckiej tradycji Przemka Pawełka, by tę odpowiedź wyrazić obrazowo (przepraszam w tym miejscu Piotra Nowackiego za tę małą trawestację, ale nie mogłem przepuścić takiej okazji):































































Ok. Tak, trochę pomagałem przy polskim wydaniu.

...

Ok, jak reszta zespołu redakcyjnego praktycznie wypruwałem sobie flaki przez kilka miesięcy pracy i traktuję Prosto z piekła jak adoptowane dziecko, którego będę bronił jak wściekła lwica. Ale dzięki znajomości każdej literki i każdego kadru lepiej niż własnej kieszeni, mogę spokojnie powiedzieć, że polska wersja jest wyśmienita. Na pewno lepsza od czeskiej i chorwackiej, jakie mieliśmy dla porównania. Chaciński pokazał mistrzostwo świata jako tłumacz. Zresztą sami się przekonacie.

I chociaż wielbię teraz Campbella, jako twórcę komiksowego, to nie uważałem okładki za oddającą sprawiedliwość zawartości. Z drugiej strony nie chciałem wymyślać innej, ani dawać którąś ze starszych, dlatego trochę ją spimpowałem. Co prawda czytanie Prosto z piekła w autobusie może być trochę kłopotliwe, ale potraktujcie to jako ćwiczenie z asertywności. Wszyscy odwiedzający serwisy wiedzą, jak wygląda polska wersja.

Ale może nie wszyscy wiedzą, że wyglądała tak:























Pimp mein FromHell!

poniedziałek, 15 września 2008

Koniec i początek

Właściwie nie chce mi się tego wpisu robić, ale pomyślałem, że warto mieć w archiwum notkę o okładce Powidoku, i jednocześnie chcę jakimś akcentem zamknąć ten rozdział w moim życiu, jakim jest mój debiut. Ale przedtem...

***

Ostatnio głośno o tragedii w Kutnie, gdzie mężczyzna zabił swoich trzech synów, a potem popełnił samobójstwo. Albo był koneserem greckiego dramatu i chciał zostać męską Medeą, albo nie wytrzymał presji życia. Dla tych, którzy rozważają jak zupełnie zwyczajny człowiek doprowadza się do takiego czynu, polecam obejrzenie filmu Rainera Wernera Fassbindera - Dlaczego Pan R. oszalał? Nakręcony jest paradokumentalnie, jak Amator Kieślowskiego i wstrząsa. Nie wiem co to za cyniczny trend, że ludzkie tragedie wyzwalają we mnie chęć pisania o literaturze albo filmie. Widocznie nie potrafię z pełną powagą podchodzić do wiecznie powtarzających się pewnych ludzkich czynów i wiecznego szoku otoczenia. Uczą nas bzdur o tym, że są ludzie dobrzy i źli, a potem kochany przez swoich synów Tatuś zabija swoją rodzinę i nikt nie potrafi pojąć dlaczego.

***

Odchodząc od tak posępnych tematów, i wracając do meritum. Niedawno ukazała się kolejna recenzja Powidoku autorstwa Pauli Porowskiej. Miło mi się zrobiło, bo jest to jej dziennikarski debiut (przynajmniej na serwisie Młoda RP). Na dodatek recenzja bardzo zgrabnie napisana, erudycyjnie, ale zwięźle; widać, że autorka odrobiła swoją pracę domową. Jedynym niedociągnięciem jest literówka, która w tak krótkim tekście nie ma prawa bytu. Zawsze powinno się czytać to co się gdzieś publikuje trzy razy (blog można dwa razy, bo jest mniej formalny).

***

Również niedawno Jarek Obważanek napisał w 51. KaZecie, w felietonie Komiksowa kawa: Niezłą okładkę do Serca wilkołaka za Przemysława Chojnackiego zrobił Daniel Chmielewski. Klimatyczna, na temat, wyraźnie nawiązuje do klasyki i jednocześnie puszcza oko do fanów gatunku (oko puszcza modelka, żeby nie było, że okładka sama z siebie ma jakieś oczy). Co ciekawe, Chmielewski do swojego własnego komiksu zrobił okładkę wyjątkowo marną. To zresztą wyraźny dowód na to, że niejeden autor kompletnie nie liczy się z opakowaniem swojego towaru - narysował komiks, pracował nad nim miesiące, lata, po czym w jeden wieczór, na kolanie zrobił byle jaką okładkę.

Dziękuję za słowa uznania za Serce wilkołaka. Co do Powidoku, chciałbym się w tym miejscu podzielić historią powstania okładki.

Kulturze Gniewu w 2007 wysłałem inną wersję (nie licząc pierwszej, faktycznie na kolanie robionej - gdyby ktoś kiedyś znalazł i chciał wytknąć). Wiedziałem, czego nie chciałem.

- Nie chciałem typowej, dwukolorowej okładki z prostym rysuneczkiem (vide Blankets, Deszcz, Niebieskie Pigułki)
- Nie chciałem rozbuchanej wizualnie mozaiki a la Oczy Tanatloca, choć wydawałoby się, że coś takiego pasuje do mozaikowego komiksu.
- Nie chciałem w ogóle komiksowej okładki, raczej coś, co by pasowało do tomiku wierszy, albo na okładkę albumu muzycznego.

Myślałem o tym, że skoro Powidok jest zbiorem cytatów, niech zacznie się od cytatu, czyli od obrazu Gierowskiego (przedstawiłem kilka jego prac w ostatnim wpisie). A tu jest rozważany dla okładki obraz, pt. CLXIV (malarz od lat 50. nazywa, czy raczej numeruje, wszystkie swoje obrazy liczbami rzymskimi):

Ale po pierwsze byłyby pewnie problemy prawne lub finansowe z tym związane, nawet jeśli dałoby się coś wskórać przez znajomości. Po drugie, wewnątrz znajduje się łanszot pt. Przeciw abstrakcji, a na wysyłaniu tak sprzecznych sygnałów bez wytłumaczenia dlaczego mi nie zależało.




Więc z pomocą Pani Oposowej stworzyłem takie coś:


Ni to abstrakcyjna, ni to figuratywna forma. Do tego nie ostra. Dla mnie idealnie współgrająca z istotą komiksu - czyli jak relatywnie wszystko postrzegamy i jak niepełnie. Niektórzy widzieli tu kobietę, inni ptaka, inni gladiatora. A było to nic innego, niż zdjęcie chmur nad Mińskiem Mazowieckim.




Tak wygląda okładka w inwersji:


Kiedy timof dostał mój komiks, powiedział, że okładka jest za mało okładkowa i poprosił o zmianę. Poprosił też o dorobienie trzech stron w Epilogu, by był symetryczny ilością stron z częścią główną.

Zauważyłem wtedy, jak istotną, nawet jeśli trzecioplanową, rolę gra w tym wszystkim tramwaj. Nie dość, że w Warszawie jest to jedyna sensowna forma transportu, zwłaszcza w godzinach szczytu, to tramwaje są moją ulubioną czytelnią, obserwatorium mód i zachowań ludzkich jak i miejscem rozmyślań.

W tym czasie zachwyciłem się okładką Year Zero zespołu Nine Inch Nails. Jej przypadkowym charakterem. Postanowiłem do tego nawiązać.
By wydobyć ten charakter, potrzebne było zdjęcie, więc zaprosiłem do współpracy swojego bliskiego znajomego, Krzysztofa Kasprzaka.

Już wcześniej wykonaliśmy z nim zdjęcia do tyłu komiksu. Plan na tylną okładkę był prosty: Ja w pozie zbuntowanego młodego poety stojący na tle swojego wierszyka ulicznego, napisanego nieopodal Zachęty. Ale ktoś w przeddzień sesji wierszyk zamalował, więc po godzinie poszukiwań znaleźliśmy blaszane płotki wzdłuż schodów przy Akademii Muzycznej. Tam szybko nabazgrałem znów wierszyk i zapozowałem. Ale Krzyśkowi to nie wystarczyło i kazał mi robić idiotyczne rzeczy, jak skakać, machać rękami, biegać w tę i wewtę. Gdy przejrzeliśmy wynik sesji, nasunęło mi się skojarzenie z pewnym wspaniałym zabiegiem zastosowanym w albumie Hatful od Hollow zespołu The Smiths. Tam, pod koniec książeczki z tekstami mamy zdjęcie Morrisseya:


















Odwracamy stronę i:

















To samo zrobiliśmy w moim komiksie. Na tylnej okładce jest rozszalały ptakoczłek (zakrywający swoją głową wulgarny wyraz, by nikt się w sklepie nie czepiał), a gdy otwieramy do wnętrza, widzimy zdezorientowanego faceta, który wygląda jakby dostał obuchem po głowie.

Wracając do przedniej okładki - żeby nie wyszło komiksowo, umiejscowiłem żywego człowieka na pierwszym planie. W myśl okładki do albumu muzycznego - siebie. By jednak zaznaczyć komiksowość, Annę dałem rysowaną. Przypadkowy charakter został zachowany - nie stykamy się wzrokiem, nie tworzymy zwartej, centralnej grupy, uchwycona jest i idea rozmycia fikcji i realności, jak też przypadkowości, które przewijają się przez cały Powidok.

***

Tyle tego. Koniec. Pięć lat od kiedy zacząłem, zamykam ten rozdział raz na zawsze. W nowym Ziniolu będziecie mieli okazję przeczytać mój nowy, pięciostronicowy szort. Jest to obyczajowy komiks rysowany zupełnie inaczej, niż to, co dotychczas zrobiłem. Nie wiem jak zostanie przyjęty. Pożyjemy, zobaczymy...

czwartek, 11 września 2008

Żyć, czy opowiadać? Mdłości Sartre'a

Skończyłem czytać Mdłości Jean-Paul Sartre'a i z tej okazji podzielę się z Wami obszernym cytatem, na podstawie którego bardziej wyrobicie sobie zdanie, czy warto przeczytać całość, niż moglibyście zrobić po mojej nawet najbardziej zachęcającej recenzji. Powiem tylko, że napisał to jedno z najbardziej uznanych swoich dzieł w latach trzydziestych XX w. Wydał w roku 1938. Rzecz skomponowana jest jak dziennik. Na początku znajduje się sfingowana nota od wydawcy, iż jest do diariusz niejakiego Antoine'a Roquentin, historyka opracowującego w czasie pisania dziennika monografię markiza de Rollebon.

Pozwolę sobie jednak wcześniej na jedną uwagę. Pewnie niektórzy czytelnicy odbiorą fragment powieści Francuza za pretensjonalny, rozwlekły i smętny. W porządku. Od razu ostrzegam, że taki właśnie jest. Ale bawi mnie, jak różne środowiska, według ustalonych przez siebie kryteriów, uznają pewne wytwory kultury jako naiwne, bądź pretensjonalne tylko dlatego, że im nie odpowiadają. Widzę to najlepiej po dwóch najbliższych mi w tej chwili grupach - komiksiarzach i studentach Akademii Sztuk Pięknych. Bardzo często komiksy uznawane i chwalone przez tych pierwszych spotykają się z litościwym uśmieszkiem tych drugich, gdy z kolei te komiksy, które wielu komiksiarzy ocenia jako artystowskie, pretensjonalne, itd. budzą wśród ASPowców zachwyt. Większość malowanych komiksów, powodujących niepohamowane ślinotoki komiksiarzy są miażdżone przez malarzy. Vice versa z pracami plastycznymi. Ilu komiksiarzy potrafi powiedzieć coś pozytywnego o współczesnej polskiej twórczości plastycznej? Nie tu miejsce na rzucanie przykładów, to tylko taka myśl. Widzę to tak - kryteria każdego środowiska budowane są na doznaniach mikroskalowych, a nie makroskalowych.

Przeciętny komiksiarz podejdzie do litografii ukazującej trzy bulwiaste, nakładające się na siebie plamy i powie: "Co za gówno." Litograf podejdzie i od razu wprawnym okiem oceni, ile matryc wykorzystano, czy to czysta litografia (robiona kredką albo tuszem), czy z dodatkami innych technik, do jakiej tradycji nawiązuje i czy została równo odbita.

Przeciętnemu studentowi Akademii można dać do przeczytania takie komiksy, jak Maus, Black Hole, Blankets, ale cokolwiek o trykociarzach jest raczej skazane na zignorowanie. I nieważne, że tutaj Batmanowi nadano psychologiczną głębię, a tam jest jakiś postmodernistyczny pastisz takich i owakich. Z drugiej strony Mroczny Rycerz Nolana spotkał się z o wiele cieplejszym przyjęciem wśród moich znajomych grafików, niż wśród znajomych komiksiarzy, dla których były to odgrzewane kotlety z komiksów z lat 80. albo odstępstwa czyniące ten film dobrym kinem sensacyjnym, ale nie mającym zbyt wiele wspólnego z Batmanem.

Znajoma z Akademii nie może zrozumieć jak niektórzy sportowcy mogą marnować 20 lat swojego życia, by postawić wszystko na jedną kartę - czyli na kilkuminutowy występ w Olimpiadzie. Czy malarz produkujący pięć różnych obrazów miesięcznie jest lepszy od atlety? To znów kwestia subtelnych szczegółów, które czynią te 20 lat ćwiczeń czymś pasjonującym i potrzebnym.

Co do literatury, to jak komiks ma wpisany w siebie uchodzący mu płazem, a niedopuszczalny w innych dziedzinach kicz, tak literatura ma wpisaną pretensjonalność. Zwłaszcza ta pisana w pierwszej osobie. Ale to co zaraz przeczytacie nie może być ujęte w dwóch zdaniach. A właściwie może, ale w formie zwulgaryzowanej lub spłyconej. Niektórzy nie potrzebują całej subtelności tego wywodu, dla innych jest on niezbędny.

Gdy rozmawiam z ojcem, lubiącym wypowiedzi zwięzłe i proste, wypowiadając zdanie: "Pracuję teraz nad komiksem o dwojgu młodych ludzi, którzy..." mogę zdążyć tylko z "Pracuję teraz nad komiksem" nim przerywa i zmienia temat. Nie potrzebuje więcej wiedzieć. Jak mi ktoś mówi: "Maluję obraz", to wymagam od niego pięciominutowego wywodu dotyczącego wszystkich okoliczności powstania, bo tak jak praktycznie zupełnie nie interesuje mnie sam obraz, jako taki, to jednakowoż rozsmakowuję się w niuansach psychologicznych nieodłącznych procesowi twórczemu.

Tyle mojej - króciutkiej jak zawsze - uwagi. Dla tych lubiących w literaturze konkret, macie pytanie zawarte w tytule dzisiejszego postu. Zwięzłe, dające do myślenia. Wystarczy. Dla tych, którym, przy obcowaniu z literaturą potrzebne jest całe udo kurczaka, a nie sama kość, zapraszam do lektury:

Jean-Paul Sartre
MDŁOŚCI (fragment)
przetłumaczył: Jacek Trznadel
Państwowy Instytut Wydawniczy, 1974 r.

Zilustrowany obrazami Stefana Gierowskiego, jednego z moich ulubionych polskich malarzy abstrakcyjnych.
Nie miałem przygód. Przydarzały mi się jakieś historie, wydarzenia, zajścia, co tylko chcieć. Ale nie przygody. Zaczynam rozumieć, że to nie jest jednak kwestia słów. Jest coś, na czym zależało mi bardziej niż na całej reszcie – i nie zdawałem sobie z tego sprawy. To nie była miłość, nie Bóg, ani sława, ani bogactwo. To było… Tak, wyobrażałem sobie, że w pewnych chwilach moje życie mogłoby nabrać rzadkiej i drogocennej jakości. Nie zachodziła potrzeba nadzwyczajnych okoliczności: żądałem tylko trochę twardości. Moje obecne życie nie ma w sobie nic świetnego, ale od czasu do czasu, na przykład, gdy w kawiarniach rozlegała się muzyka, cofałem się w przeszłość i mówiłem sobie: niegdyś, w Londynie, w Meknès, w Tokio, zaznałem cudownych chwil, miałem przygody. To właśnie jest mi obecnie odjęte. Dowiedziałem się, nagle, bez widocznej przyczyny, że okłamywałem się przez dziesięć lat. Przygody są w książkach. I oczywiście, wszystko to, co opowiada się w książkach, może zdarzyć się naprawdę, ale nie w ten sam sposób. Zależało mi na tym sposobie dziania się.
Chodziłoby najpierw o to, aby początek był zawsze prawdziwym początkiem. Cóż z tego! widzę teraz dobrze, czego chciałem. Prawdziwego rozpoczęcia, ukazującego się jak dźwięk trąbki, jak pierwsze nuty melodii jazzowej, nagle, przecinającego znudzenie, utwierdzającego trwanie; jednego z tych wieczorów, o których mówi się potem: „Przechadzałem się, był to wieczór majowy.” Przechadzka, właśnie ukazał się księżyc, panuje nastrój bezczynności, nieobecności i trochę – pustki. A potem nagle przychodzi myśl: „Coś się zdarzyło.” Cokolwiek: lekki trzask w ciemności, wiotka sylwetka przechodzi przez ulicę. Ale to wątłe zdarzenie wcale nie jest takie, jak reszta: od razu widzi się, że to początek wielkiego kształtu, którego rysunek gubi się we mgle, więc mówi sobie: „Coś się zaczyna.”
Coś zaczyna się, aby się skończyć: przygoda nie może być przedłużona; uzyskuje znaczenie tylko przez swoją śmierć. Być może będzie to także moja śmierć, jestem w to bezpowrotnie wciągnięty. Każda chwila ukazuje się tylko po to, aby przyprowadzić za sobą następne. Tak bardzo zależy mi na każdej chwili: wiem, że jest jedyna; niezastąpiona – a przecież nie uczynię żadnego ruchu, aby powstrzymać ją przed zapadnięciem się w nicość. Ta ostatnia minuta w Berlinie, w Londynie – w ramionach tej napotkanej przedwczoraj kobiety, minuta, którą kocham namiętnie, z kobietą, którą prawie już kocham – musi minąć, wiem o tym. Za chwilę wyjadę do innego kraju. Nie odnajdę tej kobiety, nigdy nie odnajdę tej nocy. Pochylam się nad każdą sekundą, próbuję ją wyczerpać; nie dzieje się nic, nic, czego bym nie pochwycił, czego bym na zawsze nie utrwalił w sobie: ulotnej czułości tych pięknych oczu, hałasów na ulicy, fałszywej jasności świtu: a przecież minuta upływa i nie zatrzymuję jej, lubię jej przemijanie.
A później coś urywa się nagle. Przygoda jest skończona, czas odzyskuje swój codzienny bezkształt. Odwracam się; poza mną ta piękna melodyczna forma zanurza się cała w przeszłość. Zmniejsza się, kurczy się zmierzchając, a teraz koniec pokrywa się już z początkiem. Wodząc oczami za tym złotym punktem, myślę, że zgodziłbym się – nawet gdyby trzeba stracić majątek, przyjaciela – przeżyć znów wszystko, w podobnych okolicznościach, od początku do końca. Ale przygoda nie może rozpocząć się na nowo ani przedłużyć się.
[…]
Wróciłem do wczorajszych rozmyślań. Czułem się pusty: zupełnie było mi obojętne, że to nie były przygody. Ciekawiło mnie tylko, czy nie mogą się zdarzać.
Oto co pomyślałem: aby najbardziej banalne wydarzenie mogło się stać przygodą, trzeba i wystarczy zacząć je opowiadać. Na to właśnie nabierają się ludzie: człowiek jest zawsze opowiadaczem zdarzeń, żyje otoczony swoimi zdarzeniami i zdarzeniami innych, wszystko, co się z nim dzieje, widzi przez nie; i usiłuje przeżywać swoje życie tak, jakby opowiadał.
Trzeba jednak dokonać wyboru: żyć, czy opowiadać. Na przykład, kiedy byłem w Hamburgu, z tą Erną, której nie ufałem i która się mnie bała, prowadziłem dziwne życie. Ale nie zastanawiałem się, byłem w nim zanurzony. A potem pewnego wieczoru, w małej kawiarni San Pauli, poszła do toalety. Zostałem sam, a patefon grał wtedy Blue Sky. Zacząłem sobie opowiadać, co zdarzyło się od opuszczenia statku. Powiedziałem sobie: „Trzeciego wieczoru, gdy wchodziłem do dancingu «Niebieska Grota», zobaczyłem wysoką na wpół pijaną kobietę. I tamta kobieta jest właśnie tą, na którą w tej chwili czekam, słuchając Blue Sky, i która wróci, żeby usiąść po mojej prawej stronie, i zarzuci mi ręce na szyję.” I oto odczułem gwałtownie, że to jest przygoda. Ale wróciła Erna, usiadła obok mnie, zarzuciła mi ręce na szyję, a ja nienawidziłem jej, nie wiedząc dobrze dlaczego. Teraz to rozumiem: gdyż należało znów zacząć żyć, a wrażenie przygody zniknęło.
Kiedy tylko żyjemy nie zdarza się nic. Zmienia się sceneria, wchodzą i wychodzą ludzie, oto wszystko. Nie ma nigdy początków. Dni idą jeden za drugim bez ładu i składu, jak nieskończone i monotonne dodawanie. Od czasu do czasu dokonujemy częściowego podsumowania; mówi się: już trzy lata jak podróżuję, trzy lata jestem w Bouville. Ale nie ma także końca: nigdy nie opuszcza się kobiety, przyjaciela, miasta, za jednym zamachem. A zresztą wszystko to jest podobne: Szanghaj, Moskwa, Algier, po dwu tygodniach wszystko jest takie samo. Chwilami – rzadko – wyciągamy wnioski, zauważamy, że żyjemy z jakąś kobietą, wdepnąwszy w brzydką historię. Chwilowy błysk. Potem pochód rusza, znów zaczyna się dodawać godziny i dnie. Poniedziałek, wtorek, środa. Kwiecień, maj, czerwiec. 1924, 1925, 1926.
Tak, to znaczy żyć. Kiedy jednak opowiada się życie, wszystko ulega zmianie; tylko że jest to zmiana, której nikt nie zauważa: dowodem to, że mówi się o prawdziwych historiach. Tak jakby mogły istnieć prawdziwe historie; wydarzenia dzieją się w jednym kierunku, a my opowiadamy je w kierunku przeciwnym. Pozornie zaczynamy od początku: „Było to pewnego jesiennego wieczoru w 1922 roku. Byłem urzędnikiem u notariusza w Moromes.” A w rzeczywistości rozpoczęliśmy od końca. Ten koniec jest tutaj niewidoczny, lecz obecny, to on nadaje splendoru i znaczenia początkowi. „Przechadzałem się, nie zauważyłem, kiedy wyszedłem z wioski, myślałem o swoich kłopotach pieniężnych.” To zdanie, wzięte po prostu, mówi, że facet był zamyślony, ponury, o sto mil od przygody, dokładnie w tym samym stanie ducha, w którym pozwalamy na mijanie wydarzeń nie zauważając ich. Ale koniec jest tutaj i zmienia wszystko. Dla nas facet jest już bohaterem zdarzenia. Jego ponurość, jego kłopoty pieniężne, są bardziej cenne niż nasze, są ozłocone światłem przyszłych namiętności. I opowiadanie ciągnie się w kierunku odwrotnym: chwile przestały się gromadzić przypadkowo jedne na drugich, zostały pochwycone przez koniec historii, który je przyciąga, i każda z nich przyciąga z kolei chwilę poprzedzającą: „Była noc, ulica była pusta.” Zdanie zostało rzucone niedbale, wydaje się przesadne; ale nie damy się nabrać i odkładamy je na bok: jest to informacja, której znaczenie pojmiemy potem. Mamy uczucie, że bohater przeżył wszystkie szczegóły tej nocy jak zapowiedź, jak obietnicę, lub nawet, że żył jedynie tymi, które były obietnicami, ślepy i głuchy na wszystko, co nie zapowiadało przygody. Zapominamy, że przyszłość jeszcze nie istniała; facet przechadzał się wśród nocy bez wróżb, ona ofiarowała mu bezładnie swoje monotonne bogactwa, a on niczego nie wybierał.
Chciałem, aby chwile mojego życia szły po sobie i porządkowały się, jak chwile życia, które sobie przypominamy. To tak, jakbyśmy chcieli złapać czas za ogon.

poniedziałek, 1 września 2008

Dlaczego po seansie "Mrocznego Rycerza" jedyne, co potrafiłem powiedzieć to "Fucking awesome"?

Bo a) z bratem mówimy w naszym pierwszym języku, angielskim
i b) gdy jestem podniecony mój wokabularz kurczy się jak penis w zimnej wodzie.





Czekałem na ten film od lat i bałem się. Zwłaszcza, że dzień wcześniej obejrzałem From Hell. Jako, że to blog kulturalny, to pozwolę sobie delikatnie powiedzieć o tworze braci Hughes: Co! Za! Gówno! Nawet w oderwaniu od komiksu, bo cokolwiek wzięło z pierwowzoru spłyciło tak, że kijanka by nie miała w czym pływać. A kinematografia przypominała mi dokonania studenta multimediów, który opanował podstawy Adobe After Effects i chce je wszystkie wykorzystać, bo ta saturacja jest taka zajebista, a to podwójne naświetlenie jest takie psychodeliczne! Nie byłem tak zażenowany od Kraksy Cronenberga na podstawie powieści pod tym samym tytułem Jamesa Ballarda. Książkę polecam gorąco. Gombrowiczowski Kosmos ery technologicznej, ukazujący mariaż (często występujące tam słowo) techniki i organicznego człowieka, Erosa i Tanatosa. Cronenberg nakręcił sobie filmik o fetyszystach kraks samochodowych. Tradycyjne techniki filmowe z ich behawioralnym charakterem po prostu nie potrafią sobie poradzić z książkami opierającymi się na zawiłych strumieniach świadomości.

Ale wracając do Batmana. Kto nie był, niech nie czyta dalej, dopóki nie wybierze się do kina, bo

HERE BE SPOILERS.

Nie chodzę na filmy dla fabuły. Tak jak w swojej twórczości fabułę traktuję pretekstowo, jako coś łączącego w logiczny dla czytelnika sposób pewne myśli, tak też i w filmie liczą się dla mnie pojedyncze sceny i wytworzony wokół nich klimat. Chociaż czułem, że Mroczny Rycerz jest długi, to za każdym razem, kiedy czułem nadchodzącą kulminację modliłem się, by jeszcze się nie skończyło i z ulgą wpasowywałem się z powrotem w fotel, gdy zaczynała rozwijać się kolejna sekwencja. Zresztą dla człowieka, którego ulubionym filmem science fiction jest Stalker Tarkowskiego, o trzech kolesiach łażących sobie po łące przez kilka godzin, to Mroczny Rycerz mógłby mieć jeszcze z pół godziny materiału tu i ówdzie.

Montaż czasem zgrzyta, jak już niektórzy w blogosferze zauważyli, i napięcie jest nierówne, ale nie przeszkadzało to w odbiorze. Zwłaszcza, że kinematografia jest piękna. Od wszelkich monumentalnych widoków z lotu ptaka, bo najwspanialsze dwa ujęcia, gdzie jest tylko muzyka, a postacie są wygłuszone - czyli kiedy Two-Face krzyczy ze wściekłości, przykuty do szpitalnego łoża i kiedy Joker wychyla się przez okno jadącego samochodu. Przywołały mi sceny z jednego z moich ulubionych awangardowych filmów francuskich, La Vie nouvelle (dałem link do torrenta, obejrzyjcie!). Chociaż fanem samochodów nie jestem, to na widok Tumblera ślinię się jak pies Pawłowa na dźwięk dzwonka. Podoba mi się to, że czuć w nim masę realnego wehikułu. Chociaż nic nie przebije wyglądu burtonowskiego bolidu, to tamten był nierealny, jak czarna mgła z koszmaru. A ten jak uderza przez ścianę, to czuć, gdy ląduje po skoku, to czuć. Ach i och.




Pościgi w Batmanie są nieodłączną częścią przyjemności pójścia do kina na adaptację komiksu, w którym tego nie sposób tak emocjonalnie pokazać, chociażby było tak dynamicznie pokazane jak w 93. numerze Batmana wydanego przez TM-Semic. Na szczęście pościg w Mrocznym Rycerzu jest wyważony. Nie może się równać z mistrzowskimi scenami z Ronina (żeby nawet nie przywoływać najsłynniejszego filmowego pościgu z panem McKrólową), ale nie snuje się jak ten z drugiego Matrixa. I kończy się niesamowicie efektownym wywróceniem ciężarówki, w stylu, któremu nawet Luke Skywalker mimo podobnych zabiegów, nie mógłby dorównać.

Za mało się mówi o Eckharcie i jego postaci. Zachwyciłem się, gdy zauważyłem, że w filmie pada ofiarą tego, czego nie udało się Jokerowi w Zabójczym Żarcie uczynić Gordonowi. Sam Eckhart gra realistycznie i przejmująco. Nawet gdy jest Two-Facem nie zaczyna błaznować. Myślałem, że w Mrocznym Rycerzu dopiero narodzi się jako wróg Batmana, a tu Nolan mnie zaskoczył, zamykając jego historię, a jednocześnie, z czego się cieszę i w co miałem nadzieję, dał przeżyć Jokerowi, zgodnie z tezą z Zabójczego Żartu.

Oczywiście, że nie ma tu nic nowego. Problematyka tu poruszana badana była na stronicach komiksowych w latach 80. Pomijając to, że w literaturze jeszcze wcześniej, a w filozofii jeszcze wcześniej. Cieszy jednak, że Nolan dotyka tych kwestii w filmie adresowanym do milionów. To jest człowiek, który zrobił Memento, zna się na rzeczy. Joker i Batman nie są pokazani jako dwie strony jednego medalu. Właściwie są, ale podskórnie Joker jest adwokatem diabła Bruce'a Wayne'a, jedynie punktuje rzeczy w nim, na które ten przymyka oczy. Jednocześnie naprawdę jest wyższą klasą kryminalisty, o brak jakiej oskarżał Gotham. Dowodzą tego tak jego romantyczne demonstracje - podpalenie pieniędzy i cudowne ujęcie, niby Nerona przed płonącym Rzymem - jak i psychologiczne rozgrywki - które nawet jeśli nie idą zgodnie z planem - dewastują ich ofiary wewnętrznie. Zapewniam, że życie ludzi na tych promach po tamtej nocy nigdy nie będzie takie samo. Mogliby nakręcić sequel w formie serialu o kilku osobnikach i ich życiu po. To byłoby emocjonujące!

Nolan naprawdę odchodzi od tej cholernej dwoistości, która skaziła zachodnią kulturę na całe stulecie. Najwyższy czas. Może dlatego takie tłumy walą na ten film. Bo musi wstrząsać zwłaszcza tą częścią populacji, która nie czyta ambitniejszych komiksów o Batmanie, nie mówiąc o literaturze przez duże L. Z kimkolwiek się utożsamią, wyjdą z kina z moralnym kacem. Pamiętam, jak podczas seansu Cube, zorientowawszy się po kilku minutach o co tu chodzi, poprosiłem znajomych, by utożsamili się z którymś z bohaterów i po filmie powiedzieli z kim. Wszyscy czterej moi towarzysze wybrali policjanta, który okazał się psychopatycznym tyranem. Ja oczywiście będąc rozwianym emocjonalnie emo dzieciaczkiem wybrałem tego w depresji, który nie widzi w niczym sensu.

Ale wracając do meritum. Kogo my tu mamy? Szaleńca z metodą. Nie możemy ocenić Jokera jako złego, bo on... imponuje. Niczym bardziej szalony Tyler Durden. Zamiast być artystą ukazującym w galerii prostytuujące się narkomanki pozwalające wytatuować sobie piętnujący znak na ciele w zamian za działkę, albo psychiatrą na kozetce, on idzie w teren. Jest świadomym uczestnikiem procesu dialektycznego i przyjmuje po prostu swoją rolę w rozpoczętej grze.

Mamy też białego rycerza, Denta, człowieka, który nie wytrzymał presji. Zauważmy, że on właściwie wymierza sprawiedliwość, nawet jeśli w akcie zemsty. Ale czy nie robią tego wszyscy, od Spidermana po śmierci wujka, po pana Franka po stracie rodziny? Może w ogóle nie porwałby rodziny Gordona, gdyby nie cała wcześniejsza nieufność i nie do końca czysta sytuacja w szeregach policji, przed którą Dent ostrzegał głuchego na to przyszłego komisarza.

Mamy wreszcie trzęsącego nogami Bruce'a Wayne'a. Za każdym razem, gdy Bale ukazywał się bez kostiumu, to wydawało mi się, że jak w American Psycho, nie wytrzyma presji peleryny i na którymś przyjęciu po prostu da komuś siekierą po głowie. Moglibyśmy bez większych problemów nazwać American Psycho prequelem do Mrocznego Rycerza, ukazującym Bruce'a bez maski. Tej z uszami, rzecz jasna, bo jak pamiętają Ci, którzy widzieli, film tamten zaczyna się od dywagacji o maskach.

Batman Nolana nie jest mrocznym rycerzem. Jest gwiazdą popkultury, która marzyła o sławie, a potem spędza resztę życia śpiewając o tym, jak ma tego dość i uciekając przed paparazzi. Jest Jonathanem Davisem, który rozpoczął cały trend nu metal, a potem stara się wyprzeć tej etykiety. Jest człowiekiem łamiącym wszelkie etyczne zasady. Nawet gdyby istniał prawdziwy Batman i gdyby go ludzie kochali, to po takiej akcji, jaką zrobił z podpięciem się do telefonów komórkowych, straciłby wszelki szacunek szybciej niż Gołota po dyskwalifikacji za ciosy w jaja. A reszty tego szacunku ulotniłyby się jak te dla Gołoty po ucieczce od Tysona (znamienne jest, że Mroczny Rycerz kończy się ucieczką Batmana) gdyby społeczeństwo dowiedziało się, jaką wymyślona gierkę dla zachowania czystego obrazu Denta.

Symbol ważniejszy od prawdy. Fakt znany od dawna. Ale znajdźcie mi inny dotychczas nakręcony film o superbohaterach, w którym teza ta jest postawiona. Zawsze to Ci źli, czy rząd, który też wtedy jest zły, robią jakieś przykrywki, używają symboli i innych takich. A tu mamy wywindowanie męczennika zbudowanie na kłamstwie. Pamiętacie tę pamiętną scenę w Ostatnim kuszeniu Chrystusa - konfrontację Pawła z Jezusem po ukrzyżowaniu? Mamy tu tego wcale nie tak dalekie echo.








U Nolana nie ma dobra i zła. Jest realna ambiwalentność. Pragmatyzm kontra emocjonalne przywiązanie u Rachel. Przerażenie Bruce'a skutkami swoich, jak się okazuje, nieodpowiedzialnych zachowań, czyli paradowania po mieście w kostiumie. Gordon i Dent też nie mówią o dobru, czy złu. Wszystko oscyluje wokół odpowiedzialności i nadziei w swoją słuszność. A jako, że nie ma jednej słuszności, złe decyzje Bruce'a i Gordona rozpoczynają lawinę kolejnych złych wyborów, z odpowiedzialnością za które ani mroczny rycerz, ani nieszczęsny biały rycerz nie potrafią sobie poradzić.

Jedyne, co bym zmienił to scenę, w którym Batman jedzie ratować Rachel. Głupi Wayne, pomyślałem, znów myślący mózgiem, który ma miedzy nogami. Powinien wreszcie, zwłaszcza że już wcześniej w filmie rzucił się za Rachel, pozwalając Jokerowi uciec, wreszcie uratować swojego następcę, białego rycerza Gotham. Z drugiej strony, timof, któremu się film nie podobał, zwrócił mi uwagę na współzależność Jokera i Batmana. Ten pierwszy, wiedząc, co ten drugi zrobi, zamienił Denta z Dawes, by podjąć za Batmana właściwą decyzję. Ciekawy punkt widzenia. To by czyniło z Jokera mentora mrocznego rycerza!

Wiem, że za jakiś czas będę miał mnóstwo zastrzeżeń do drugiej części z cyklu, ale teraz surfuję sobie na fali zachwytu. Ciekaw jestem, czy będzie tyle wybuchów w trzeciej części. Wysadzanie całych budynków staje się znakiem rozpoznawczym Nolana. Inni reżyserzy też niby wysadzają, ale tu jakoś to się wyróżnia. Może to te ujęcia kamer, może to fakt, że wysadza prawdziwe budynki, a nie komputerowo generowane, a może to ich ilość na jeden film. Nie ważne, mnie się podoba.

A co do trzeciej części. Julek pisze, że dwójka kończy się wulgarnym cliffhangerem. Może. Ale dla mnie Mroczny Rycerz jest zamkniętą całością o upadku Haveya Denta. A Batman i Joker to te dwie animowane postacie siedzące mu na ramionach, szepczące to albo owo do ucha. Wraz z końcem Harveya i jego publicznym wniebowstąpieniem film się zamyka i nie mam żadnych pretensji do Nolana, a co najwyżej apetyt na to, że zaserwuje nam wyjątkową konfrontację Batmana nie z kolejnym wrogiem (który będzie ale, mam nadzieję, w ramach pretekstu), a ze społeczeństwem.